czwartek, 26 czerwca 2014

Na stronie

Witam!
Udało mi się - i Wam oczywiście - dotrwać do dwudziestego postu. Na koncie jest kilka opowiadań. Trzy niestety wciąż czekają na zakończenie. Mam je - w głowie, gdzie niestety pozostaną przez pewien czas. Mam parę pomysłów, ale brak mi weny. Czekam również na powrót chęci do pisania. Niestety nie jestem w stanie obiecać, że już po oficjalnym zakończeniu roku szkolnego sytuacja się poprawi. Dlatego przyszłość zostawmy na razie w spokoju i mglistej strefie domysłów.
Chciałabym podziękować wszystkim, którzy zawitali do mojego małego światka, zwłaszcza tym, którzy pozostawili po sobie drobny ślad - to w końcu Wasz czas i praca, nie wspominając o pomocy dla mnie. 
Mam nadzieję, że jeszcze trochę ze mną wytrzymacie i podzielicie się własną wiedzą i odczuciami. Nie szczędźcie jednak słów krytyki -  nic nie działa tak pobudzająco jak one.
Jeśli nie sprawiłoby Wam to większego problemu, to prosiłabym o wskazanie, które opowiadanie według Was jest najlepsze. Jestem ciekawa Waszych opinii.
Pozdrawiam serdecznie,
roxette16

niedziela, 15 czerwca 2014

Kat

Witam!
Ostatni post był jakiś czas temu, a następny rozdział "Słodkiego smaku rewanżu" jest dopiero w początkowym stadium i rozwija się dość wolno, więc aby już zbytnio nie zwlekać postanowiłam wstawić to oto krótkie opowiadanie. Napisałam je jakiś czas temu, jednak bez zamiaru wstawienia na bloga.

Pierwszy raz byłem przy tym kiedy miałem pięć lat. To było w nocy. Spałem na górze, w swoim pokoju. Zbudził mnie jednak hałas. Nie myślałem wiele; wstałem i poszedłem sprawdzić co się dzieje. Zawahałem się, kiedy usłyszałem krzyk matki: pełen rozpaczy, strachu i bólu. Potem do tego doszły wrzaski rozsierdzonego ojca.
- Ty dziwko! Puszczałaś się na prawo i lewo kiedy byłaś sama i teraz też to robisz, co?! Ten zawszony bachor pewnie nawet nie jest mój.– Po niewyraźnej mowie, poznałem, że jest pijany. Zostałem więc na schodach; przykucnąłem przy barierce. Stamtąd widziałem salon oświetlony wyłącznie przez światła z kuchni. Widziałem również ojca; był niski, przysadzisty, ubrany w pognieciony już garnitur, który rano był w nienagannym stanie. Gęste włosy w nieładzie sterczały mu na głowie. Nie od razu dostrzegłem matkę, skuloną przed nim na podłodze. Ręce wznosiła do góry, chcąc się obronić przed ciosami ojca, który okładał ją bezlitośnie skórzanym pasem. A ona krzyczała przez łzy, zwijając się z bólu.
Chciałem do niej podejść. Pragnąłem jej pomóc. Jednak za bardzo się bałem, aby zrobić cokolwiek. Cokolwiek poza wróceniem do pokoju i schowania się pod kołdrą. Ukryty w ciemnym, złudnie bezpiecznym kokonie zatkałem uszy, nie chcąc już niczego słyszeć.
Gdyby ktoś się mnie spytał, dlaczego nic nie zrobiłem, odpowiedziałbym: „Miałem tylko pięć lat. Byłem słabym, zlęknionym chłopcem. Co mogłem zdziałać przeciw niemu?” Ale to nie była prawda. Uciekłem, bo nie chciałem, aby znów mnie uderzył.
Rano wszyscy zachowywaliśmy się tak, jakby nic się nie stało. Mama, choć wyraźnie obolała, z uśmiechem podała mi śniadanie, ojciec spokojnie czytał gazetę, a ja nie przyznałem się do tego co widziałem.
Potem coraz częściej dochodziło do awantur. Ojciec co rusz się spijał, a kiedy był zachlany, był też agresywny. Staraliśmy się więc z mamą unikać go, jak tylko było można i nie robić niczego, co mogło wywołać jego złość. Choć niewiele do tego było trzeba.
Pamiętam jak raz, niedługo po tamtym zdarzeniu, zbił mnie za to, że nie pościeliłem łóżka. I to nie był lekki klaps na pouczenie, tylko mocne, piekące uderzenie pasem. Od tamtej pory każdego ranka moja pościel zawsze była idealnie zasłana, bez ani jednej fałdki czy zgniecenia.
Było wiele podobnych incydentów. Do dziś mam ślady jego przemocy; blizny, które na każdym kroku przypominają mi przez jakie piekło przeszedłem. Czasem chciałbym się ich pozbyć, a innym razem… Cóż, one dodają mi siły. Przeszedłem przez to, więc jakim wyzwaniom miałbym nie sprostać?
Ta przemoc i ten strach trwały przez lata. Raz nawet uciekłem z domu. Ale wróciłem, kiedy zadzwoniła do mnie mama. Była zastraszona, przymuszona do tego. Ojciec pewnie się domyślał, że tylko z nią będę rozmawiał, a każdy telefon od niego zignoruję. I podziałało. Jeszcze tego samego dnia wróciłem. Po powrocie tak mnie zlał, że prawie przez tydzień nie byłem w stanie zwlec się z łóżka. Nigdy więcej nawet tego nie próbowałem. To było zbyt samolubne -  zostawić ją sama z tym potworem.
Jeśli chodzi o naszą rodzinę, sąsiadów … Mógłbym się łudzić, że oni nic nie widzieli, że nie dostrzegali jak źle się dzieje u nas w domu. Ale nie chcę kłamać. Oni to ignorowali, łaknęli kłamstw, niezdarnych i oklepanych wymówek jakimi częstowaliśmy ich z mamą, by wytłumaczyć siniaki i rany zadawane przez ojca. Chcieli wierzyć, że nasza rodzina jest wzorowa, że ojciec – ważna szycha w mieście – jest kochającym mężem i troskliwym tatą. A nawet jeśli były co do tego jakiekolwiek wątpliwości… Sprawa była taką tajemnicą poliszynela – snuto liczne domysły, ale o nich nie rozmawiano.
I tak mijały lata pełne kłamstw, pozorów, oszukiwania samych siebie. Nikt nam nie pomógł. Jedynie szkoła się tym zainteresowała. Wuefista zobaczył kilka razy siniaki na moich rękach. Zgłosił to do wychowawczyni; ta zaprosiła na rozmowę rodziców. Sytuacja nie była zbyt ciekawa; sprawa była bliska wyjścia na jaw. Jednak ojciec załagodził całą sytuację, wyciszył szum, jaki powstał wokół tego. Dlaczego nic z mamą nie zrobiliśmy? Sam nie wiem. Może byliśmy za bardzo zastraszeni. Ojciec tak bardzo wpłynął na naszą psychikę, że niemal czuliśmy przymus, by go kryć. Chore. Niewytłumaczalne. Ale realne.
A koledzy ze szkoły… Nie miałem ich wielu. Z dwóch powodów. Po pierwsze: nie wielu chciało mieć ze mną kontakt; byłem powszechnym obiektem drwin. Moje szkolne życie było więc ciężkie i mało przyjemne. Ale i tak wolałem być w szkole, niż w domu, kiedy był tam i ojciec.
Ten drugi powód… Cóż, sam stroniłem od towarzystwa, nikomu nie dając większej szansy, by nawiązał ze mną bliższą znajomość. Nie chciałem się przed nikim tłumaczyć, ukrywać kontuzji… Przyniosło by mi to więcej wstydu, niż otuchy.
Z mamą było podobnie, co bez problemu zauważyłem. Wycofała się z życia towarzyskiego, powoli niszczyła stare kontakty. Tak bardzo chciała kryć męża, a raczej to, jak jest przez niego poniżana, a ukrywanie śladów  bicia stawało się za każdym razem trudniejsze; podejrzenia, choć niechętnie przyjmowane, tworzyły się.  
Koszmar wciąż trwał. Z wiekiem zacząłem przeciwstawiać się ojcu. Mama starała się mnie od tego odwodzić, ale nie byłem w stanie znieść tego, jak ją katował. Występowałem w jej obronie, nie raz samemu dostając razy. Kiedy jednak zacząłem podrastać, mniej więcej jako piętnastolatek, nabrałem krzepy, ojciec, nawet będąc całkowicie zalanym, zaczął zachowywać pewną ostrożność. Całą swoją złość wyładowywał na mamie, zwłaszcza wtedy, kiedy mnie nie było w domu. Z czasem zacząłem zrywać się z ostatnich lekcji, aby być w domu jak najwcześniej.
Prawdziwy przełom nastąpił kiedy miałem siedemnaście lat. Pamiętam, jak w środku nocy drzwi od mojego pokoju otworzyły się i wtoczył się do niego ojciec, zalany, jak zdarzało mu się to coraz częściej. Nie byłem jeszcze całkiem obudzony, gdy zwalił mnie z łóżka i zaczął kopać. Mimo, że dość niepewnie stał na nogach, ciosy były silne. Kilka razy oberwałem w brzuch, raz czy dwa w głowę. Niemal strąciłem przytomność, zanim mama wpadła przerażona do sypialni i zaczęła odciągać ojca. Przez cały ten czas wrzeszczał, że mnie zabije. Krzyczał, że nie jestem jego synem i nie będzie żywił takiego bękarta, jakim jestem. Słyszałem podobne wyzwiska gdy byłem młodszy. Wtedy były nawet gorsze od bicia, a teraz… teraz są już dla mnie bez znaczenia. Nawet cieszyłbym się, gdyby jego słowa mogły być prawdą.
W pewnym momencie odepchnął ją. Zamroczony z bólu widziałem, jak mama wpada na szafki. Nie mam pojęcia, jak to zrobiłem, ale udało mi się wstać. Złapałem ojca za klapy marynarki i potrząsnąłem nim. Wiem, że wtedy to ja wrzeszczałem na całe gardło. Byłem jednak jak opętany, nie panowałem nad sobą i niewiele pamiętam z tamtego momentu. Z późniejszej rozmowy z mamą dowiedziałem się, że groziłem mu, okładałem pięściami, aż padł na ziemię.  Dopiero jej ingerencja sprawiła, że opanowałem się i przestałem.
Po tym wszystkim spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy, zabraliśmy kasę i zwialiśmy, zostawiając poobijanego, ale żywego ojca. Przez kilka następnych dni mieszkaliśmy u ciotecznej babki. Była inwalidką, więc rzadko nas odwiedzała, ale mieliśmy dość dobry kontakt. Nigdy też nie przepadała za ojcem, więc uznaliśmy, że nam pomoże.
Z początku nie planowaliśmy, że o wszystkim powiemy. Mięliśmy powiedzieć jej jedynie, że  miedzy rodzicami doszło do poważnej kłótni i mama chciała przez jakiś czas pobyć z dala od ojca, by oboje mogli ochłonąć. Ciotka wyciągnęła z nas jednak całą prawdę, gdy zobaczyła moją rozciętą wargę, guzy i siniaki na rękach. I muszę przyznać, że kiedy jej opowiadaliśmy o tym horrorze, poczułem ulgę. Myślę, że mama również. Za długo to w sobie trzymaliśmy.
Po rozmowie reakcja ciotki była zdecydowana: wprost rozkazała, abyśmy jeszcze tego samego dnia złożyli skargę, a mama pozew o rozwód. Ten pomysł nas przeraził. Zrozumieliśmy jednak, że to jedyny sposób, aby się od niego uwolnić. Więc zrobiliśmy to.
I jakoś się nam udało. Ojciec dostał zakaz zbliżania się do nas, ich małżeństwo zostało zakończone. W końcu z mamą mogliśmy naprawdę żyć; spokojni, bezpieczni. Zamieszkaliśmy razem z ciotką. Gdyby nie ona… Nie wiem, czy byśmy zdołali to przerwać. Pewnie nie; ktoś musiał nam uświadomić, że to możliwe i tak trzeba. Kiedy postąpiliśmy ten jeden krok do normalnego życia, dalej poszło nam łatwiej. Ułożyliśmy je sobie na nowo, z pomocą ciotki.
Teraz mam już dwadzieścia dziewięć lat. Mam żonę i dwójkę małych dzieci. Robię wszystko, by nie stać się takim, jakim był ich dziadek. Moja ukochana małżonka, wie co przeżyłem. I wspiera mnie na każdym kroku. Ona sama nie miała wspaniałego dzieciństwa; myślę, że właśnie dzięki temu tak dobrze się rozumiemy. Ale to już jej własna historia. Może również i ona ją spisze, aby – tak jak ja – pozbyć się brzemienia przeszłości.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Słodki smak rewanżu, część II

Henry dotarł na miejsce dziesięć minut później. Zdążył już nieco ochłonąć, przynajmniej na tyle, by przybrać kamienny wyraz twarzy, będący jego osłoną przed wszelkimi trudnościami, z którymi zmierzał się w pracy. Powiadamianie rodziny o śmierci bliskiego, przepytywanie ich, widok ciała denata, często zmasakrowanego… Tak, ta maska przydała mu się nie raz. Tym razem również będzie niezbędna.
Zaparkował przy chodniku za radiowozem. Kiedy wysiadł, Martin Webster już zmierzał w jego kierunku. Na twarzy przyjaciela Henry bez trudu odczytał współczucie i troskę. Kiwnął mu sztywno głową na powitanie i przeszedł od razu do rzeczy. Nie chciał współczucia. Chciał zakończyć tą sprawę.
- Co mamy?
- Niewiele. Przesłuchaliśmy niejaką Glorię Halterman. To ona zgłosiła porwanie.
-Halterman? – powtórzył Jones. Kojarzył nazwisko. Po chwili udało mu się dopasować je do konkretnej twarzy. Kobieta jest… była znajomą jego matki. Zanim ona nie zachorowała, spotykały się dość często. – Gdzie ona jest? Chcę z nią porozmawiać.
- Niewiele wie. Widziała jak ją porwali ze swojego mieszkania i…
- Spokojnie, sam się tego dowiem. Chcę z nią porozmawiać. – Stwierdził stanowczo. Po chwili dodał: - Znam ją.
Martin odchrząknął zmieszany.
- W swoim mieszkaniu. W tamtym bloku na pierwszym piętrze. Pod siódemką.
Henry poświęcił jeszcze kilka minut, by przekazać mu, że dzwonił do siostry, najpewniej w chwili, gdy została porwana. Polecił, by na wszelki wypadek spróbowali namierzyć jej telefon, choć wątpił, by to coś dało – po jego telefonie raczej już go nie włączali. Zastanawiał się, czy gdyby nie zadzwonił, nie zwróciliby uwagi na komórkę Meredith, co by pozwoliło ich namierzyć.
Webster śledził Jonesa wzrokiem, gdy ten oddalał się w stronę bloku. Pokręcił głową ze współczuciem, poczym spojrzał na ekipę. Ponaglił ich do żwawszej pracy. Bez potrzeby – i tak dawali z siebie wszystko. W końcu był w to wmieszany i ich przyjaciel.


Henry zapukał do drzwi. Cicho, stanowczo. Jak zawsze, gdy przychodził w związku z pracą Nie czekał długo. Po kilku sekundach stanęła przed nim niska, pulchna, ubrana w błękitną podomkę kobieta dobiegająca sześćdziesiątki. Ponura twarz Glorii Halterman na jego widok się rozjaśniła. Ale tylko na chwilę, a miejsce radosnego zaskoczenia ponownie przejął smutek.
- Henry, tak mi przykro – zaczęła kobieta. Łzy ściekały jej po policzkach, wzbierały pod powiekami, wzmagając blask jej błękitnych, zwykle roześmianych oczu. – Tego samego dnia straciłeś i matkę i siostrę.
Mężczyzna zacisnął szczękę i siląc się na spokój odpowiedział:
- Tylko matkę, proszę pani. Siostrę odzyskam.
Gloria przyłożyła dłoń do ust, spłoszona. Na jej policzkach, wcześniej bladych, wykwitły różowe plamy.
- Nie chciałam sugerować, że… Przepraszam – westchnęła zrezygnowana, przyjmując ze skruchą wciąż twarde spojrzenie Henry’ego. – Jestem nieco roztrzęsiona. Wieść o śmierci Dorothy całkiem mną wstrząsnęła, a to co widziałam… To już ponad moje starcze siły.
Henry kiwnął głową, mimo wszystko ją rozumiejąc. Sam ledwo się trzymał.
- Proszę pani, wiem, że już z panią rozmawiano, ale chciałbym sam zadać parę pytań.
- Oczywiście, wejdź. Napijesz się herbaty? A może kawy? Jest późno…
- Nie, dziękuję. Możemy zacząć?
Usiedli przy niewielkim stoliku. Pani Halterman mimo protestu Henrego przygotowała herbatę i postawiła przed nim talerz czekoladowych ciastek. Domowej roboty, takie jakie lubił. Zawsze poprawiały mu nastrój, ale dziś nie miał na nie ochoty. Nie miał ochoty na nic, poza tym, by znaleźć porywaczy siostry i zabić ich gołymi rękoma.
- O której to było? – spytał, kiedy kobieta w końcu usiadła naprzeciwko niego w fotelu. On sam zajmował niewielką, zapadającą się pod jego ciężarem kanapę pod oknem. Charlotte, bezwłosa kotka, przywodząca na myśl Henry’emu łysego szczura, usadowiła się na jego kolanach i domagała się pieszczot. Gdyby nie jej właścicielka, mężczyzna zrzuciłby ją na podłogę.
- Nie jestem pewna – stwierdziła strapiona. –  Dopiero co się przebudziłam i nie patrzyłam na zegarek. Ale właśnie stałam przy oknie w pokoju. Zobaczyłam, jak jakaś kobieta idzie chodnikiem po przeciwnej stronie jezdni. Wiesz, tam obok tego sklepiku ze słodyczami. I wtedy obok niej zaparkowało auto.
- Jakie? – przerwał jej.
- Ach, mogę powiedzieć tylko tyle, że było duże i chyba zielone. Tak, tak, zielone. – Spojrzała na niego wyczekująca, więc kiwnął lekko głową w geście zachęty. – Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn. Wtedy ta kobieta zaczęła uciekać. Jeszcze nie wiedziałam, że to twoja siostra, Meredith. Dopiero później się o tym przekonałam, kiedy ten drań zawlekł ją do auta. Później i oni do niego wsiedli, i odjechali.
- A co było w między czasie? – spytał. Starał się, by w jego głosie nie brzmiało napięcie. Zestresowany świadek zwykle niewiele mógł pomóc.
- Kiedy Meredith zaczęła uciekać, ruszył za nią taki wysoki, napakowany mężczyzna. Miał coś na twarzy, maskę, czy coś… Tamten drugi również. Złapał ją i  zaciągnął do auta. Biedna Meredith nie miała z nim żadnych szans… Wpakowali ją do środka i zaczekali, aż dojdzie trzeci…  Potem odjechali. Kiedy tylko zniknęli za zakrętem, pobiegłam do kuchni i zadzwoniłam na policję. Chciałam jeszcze zadzwonić do twojego ojca, ale… Pomyślałam, że to ty powinieneś to zrobić. Rozmawiałeś już z nim?
- Nie, jeszcze nie.
Przez to wszystko o nim zapomniał. Będzie musiał do niego zadzwonić. Później. Teraz nie miał na to ani siły, ani ochoty. Może po śledztwie… Albo dopiero rano.
- Mówiłaś o trzecim mężczyźnie. Z auta wysiadło dwóch, jeśli dobrze zrozumiałam?
Kobieta zamrugała, nie nadążając za zmianą tematu.
- Ach. Trzeci mężczyzna dopiero doszedł. Zapomniałam o nim wcześniej w rozmowie z panem Websterem. On nie miał maski.
Na twarzy Jonesa pojawił się wyraz nieskrywanej satysfakcji. Tłumiąc entuzjazm, powiedział:
- Pamięta pani, jak wyglądał? Cokolwiek?
- Było dość ciemno, a on był daleko, jednak przeszedł pod latarnią, więc coś tam widziałam. Był nieco drobniejszy niż reszta. Miał ciemne włosy…
- Dobrze, spokojnie. Czy będzie pani w stanie spotkać się z naszym specjalistą od portretów? Jeszcze dzisiaj? – Spojrzał na swój zegarek (wskazujący za dwadzieścia pierwszą), po czym uściślił: - To znaczy teraz?
- Tak, oczywiście. Wiadomo, najlepsza pamięć, to pamięć świeża.
- Doskonale. Czy będzie pani gotowa za, powiedzmy, dziesięć minut? Któryś z policjantów zawiezie panią na komisariat. Później, oczywiście, odwiezie.


Henry stał przed blokiem, kiedy tylnie światła radiowozu znikły za rogiem. Przyglądał się ekipę śledczej zbierającej wszelkiego rodzaju ślady. Większość okaże się pewnie bezużyteczna, jednak tym razem stawiali na jak największą dokładność. I dobrze. Przy najbliższej okazji postawi im po piwie.
- Jones! – zawołał Webster, podchodząc. – Znaleźliśmy auto Meredith. Stało na parkingu. Wydało mi się dziwne, że nim nie wracała, więc kazałem Ricky’emu go sprawdzić. Ktoś w nim wcześniej majstrował.
- Zasadzka – mruknął Henry.
- Też tak sądzę. To trochę dziwne, że nie zrobili tego na parkingu. Są tam tylko dwie drogi ucieczki: główny wyjazd i odgrodzony siatką zaułek.
- Jest otoczony blokami. Tutaj są głównie sklepy i pomiędzy nimi dwie kamieniczki. Mniejsza szansa, że ktoś ich dostrzeże. Domyślili się, że pójdzie do taksówki. Tam za rogiem jest ich postój. Aby się upewnić, puścili za nią gościa – myślał na głos, obserwując, jak Alan uwija się wokół, robiąc zdjęcia. Nie zwracał uwagi na niemal oślepiające błyski. – Pewnie przygotowali się na wszystkie ewentualności. Może nawet byli gotowi złapać ją na parkingu, gdyby zaszła taka potrzeba…
- Chwila – przerwał mu Martin. -  Skąd wiesz, że ktoś ją pilnował? To niezła teoria, ale nie mamy żadnych dowodów.
- Gloria Halterman mi to powiedziała. – Powiedział bez emocji. -   Facet nie miał maski. Wysłałem ją do Terry’ego – dodał, po chwili ciszy.
- Świetnie, za kilka godzin będziemy znać przynajmniej jednego gnojka.
Henry nie odpowiedział. Webster również milczał przez dłuższy czas.
- Pozostało jedno pytanie: dlaczego ją porwali? – spytał cicho. Wypowiedział na głos to, nad czym Henry rozmyślał odkąd dowiedział się o porwaniu.
- Nie wiem. To ona w naszej rodzinie była przy kasie. Jako prawniczka zarabiała krocie. Choć ostatnio się u niej nie przelewało. Miała swoje  wydatki, w dodatku to ona łożyła najwięcej na opiekę mamy. Ja jako gliniarz nie zarabiam wiele. Z emerytury ojca również nie będzie okupu. A myślę, że ci goście wiedzieli o tym wszystkim. To nie był przypadkowy napad. Ci goście wiedzieli, co robią.
Martin położył mu dłoń na ramieniu i uścisnął mocno.
- Znajdziemy ją. Włos jej z głowy nie spadnie. A te gnojki pójdą za kratki.
- Wiem, stary. Wiem. Teraz martwię się głównie o ojca. Nic mu jeszcze nie mówiłem – wyznał. -  Boję się, że to będzie dla niego zbyt duży szok.
- Mam z nim pogadać? – zaproponował Martin.
Henry pokręcił głową.
- Nie, sam to muszę załatwić. Ale dzięki. Niechętnie o to proszę, ale zajmiesz się wszystkim? Pojadę do ojca, nie chcę informować go o tym przez telefon.
- Jasne. Leć. A potem się wyśpij. Marnie wyglądasz.
Chciał dodać, by pozdrowił ojca, ale uznał, że w tej sytuacji lepiej to sobie odpuścić. Staremu Jonesowi i tak nie będzie łatwo się z tym wszystkim uporać.

Edytowane dnia: 03.06.2014r.