czwartek, 24 lipca 2014

Kopuła - część druga [roxette16]

W kolejkach do toalet stało ze dwadzieścia osób. Kabin było cztery. Stały przy ogrodzeniu w równym rzędzie, jedna obok drugiej. Bardziej przypominały prowizorycznie zmontowany barak: ściany zbudowane z połączonych blach przymocowanych do drewnianej konstrukcji, nad którymi powiewała szara brezentowa płachta służąca za dach. Za drzwiami postawiono drewniane skrzynie z wyciętymi dziurami na środku, ustawione nad wykopanym dołem. Odkąd rok temu kanalizacja padła, to tu lądowały wszelkie nieczystości. Bądź co bądź załatwiać się trzeba. Od czasu do czasu opróżniano dół, ale nie sposób usunąć fetor szczyn i starego kału, który się tu unosił i którym zdążyło przesiąknąć wszystko, z czym miał dłuższy kontakt.
Drzwi trzeciej kabiny od prawej właśnie się otworzyły. Wyszła z niej Christina Scheiner. To niewysoka, pulchna kobieta, będąca jedną z osób zajmujących się porzuconymi i osieroconymi dzieciakami, które są zbyt małe, by móc samodzielnie troszczyć się o siebie. Blondynka szybkim krokiem oddaliła się od wychodka. Gdy smród zelżał, odetchnęła z ulgą.
Kiedy była już kilkanaście metrów dalej, jej uwagę zwróciła zażarta kłótnia przy tylniej bramie, która w szybkim czasie zmieniła się w bójkę. Scheiner zobaczyła, jak dwaj mężczyźnie turlają się po ziemi, okładając przy tym wzajemnie pięściami. Podbiegło do nich dwóch mundurowych. Blondynka obojętnie ruszyła dalej, przywykła do awantur, lecz przeszła zaledwie parę metrów, gdy zauważyła coś, co sprawiło, iż stanęła jak wryta.
Przed płotem dwóch małych chłopców, na oko ośmioletnich, przerzucało kamienie przez siatkę. Śmiali się, wygłupiali. Robili głupie miny do postaci znajdującej się po drugiej stronie. To właśnie ona wywołała tę reakcję u Christiny.
Za ogrodzeniem stała mała dziewczynka.
Jedna z kobiet stojących w kolejce zauważyła malców i przywołała ich do siebie. Chłopcy, którym przerwano zabawę, podbiegli do niej, śmiejąc się i przepychając po drodze. Kobieta schwyciła ich za rękawki koszulek i zbeształa ich.  Po chwili puściła chłopca do zwolnionej toalety. Ten puścił oko do kolegi i zniknął za drzwiami.
Christina, której minął pierwszy szok, ruszyła w stronę ogrodzenia. Szła wolno, czując się tak, jakby powietrze wokół nagle zgęstniało. Zatrzymała się metr od siatki.
Dziecko miało nie więcej niż sześć, siedem lat. Pomięta sukienka z ciemnymi plamami na przedzie, niegdyś błękitna, teraz zszarzała od pokrywającego ją kurzu, wisiała w strzępach na drobnym, kościstym ciele. Skóra dziewczynki była sucha, przykryta warstwą brudu, drobne dłonie i gołe stopy zakończone połamanymi paznokciami. Piegowaty nosek, szczupłe policzki i kępki jasnorudych, przetłuszczonych włosów okalających małą twarzyczkę. Tylko te oczy…
- Sarah… Skarbie, to ty? – spytała Christina, podchodząc bliżej. Prawie dotykała siatki. – Już nic ci nie grozi. Kotku, chodź tu, one nic ci nie zrobią…
Dziewczynka wydała z siebie cichy, skrzekliwy dźwięk i również się zbliżyła. Kołysała się w przód i w tył na swoich bosych nogach, przyglądając się kobiecie w milczeniu z beznamiętnym, wręcz bezmyślnym wyrazem twarzy. Zapadnięte oczy były okrągłe i wielkie jak spodki.
Christina wyciągnęła drżącą z emocji dłoń. Zanim jednak przełożyła ją przez kratę, dziecko z dzikim wrzaskiem skoczyło do przodu, szczerząc drobne ząbki.
Trafiło na odgradzającą je siatkę.
Gdy tylko dziewczynka zetknęła się z drutami, przez drobne ciało przeszedł prąd o napięciu pięciu tysięcy woltów.
Efekt był natychmiastowy. Każdy mięsień w jej organizmie skurczył się; zaczęła drgać. Zaraz potem wokół rozszedł się swąd palonej skóry. W końcu odpadła od ogrodzenia i z głuchym łupnięciem upadła na ziemię.
- Sarah…?
Christina stała z oczami rozszerzonymi ze strachu. Ręce przycisnęła do piersi, z trudem łapiąc oddech. Przyglądała się zwęglonemu ciału. Twarz zastygła w wyrazie bólu, głodu i bezsilnej wściekłości już w niczym nie przypominała jej małej córeczki.
Opadła na kolana i schowała twarz w dłoniach. Z jej gardła wyrwał się cichy jęk. Po policzkach popłynęły łzy. Ledwo do niej docierały zaniepokojone rozmowy zbliżających się ludzi. Kiwając się w przód i w tył wciąż powtarzała szeptem jedno imię: Sarah.
W pewnym momencie poczuła na ramieniu ciężką dłoń. Drgnęła i spojrzała w twarz żołnierza. Piwne oczy patrzyły na nią chłodno spod nastroszonych brwi.
-Wstawaj. Już, zjeżdżaj stąd! – warknął, szarpiąc ją za sweter.
- Już, już idę – powiedziała, odsuwając się od siatki. Jeszcze raz przyjrzała się postaci, która teraz leżała z wypalonym śladem kratki na twarzy, ze zwiniętymi w pięści dłońmi i podkurczonymi palcami u nóg. Znad jej ciała unosiły się stróżki jasnoszarego dymu.
Christina wstała. Za nią zebrał się zaciekawiony tłum, który żołnierze starali się rozegnać. Emma, sześcioletnia dziewczynka, którą przez pewien czas zajmowała się Christina, kiedy dopiero co zaczęli nowe życie w bazie, wyrwała się z objęć opiekunki i przemknęła obok mundurowych. Ustała obok Christiny chwytając jej dłoń i spojrzała na ciało.
- Dlaciego ta dziewcinka tam jest? – spytała sepleniąc, spoglądając w górę na kobietę.
- To nie dziewczynka – odparła zamykając oczy, chcąc powstrzymać łzy. -  To mutant. Chodź, Emmo.
Scheiner odprowadziła dziecko do zdenerwowanej opiekunki, która skarciła dziewczynkę i niemal ciągnąc ją za sobą, oddaliła się. Dziecko odwracało się, szło tyłem, byle tylko móc jak najdłużej patrzeć na martwego mutanta.
Christina również chciała odejść, jednak kiedy z lasu zaczęły wyłaniać się mutanty, została wśród ludzi, którzy nie bacząc na niezbyt skoordynowane działania żołnierzy, pozostali w pobliżu. Obserwowała jak powoli podchodzą do tej drobnej dziewczynki, tak bardzo podobnej do jej małej Sarah, jeśli nie liczyć oczu; owalnych źrenic, zżółkniętych, przekrwionych białek i przetykanych niebieskimi żyłkami, pozbawionych rzęs powiek.
Niezdarne, niekształtne zombie łaknące krwi i świeżego mięsa, rzuciły się na zwęgloną postać, wbijały swoje kły w jej ciało. Gdy wysoki, łysy mutant o zdeformowanych dłoniach oderwał krwisty ochłap ze szczupłego ramienia i zaczął przeżuwać go ostrymi zębami, a ciemnoczerwona krew popłynęła mu po brodzie, Christina odwróciła się na pięcie i odeszła, czując napływ potężnej fali mdłości.

Przechodząc obok tych kilku straganów poszukiwaczy, gdzie można było nabyć dodatkowe przedmioty i nadliczbowe jedzenie, Scheiner pozdrowiła kilka znanych jej osób, stojących w grupkach przed nimi. Największa kolejka, zadziwiająco równa,  która powoli się zmniejszała, prowadziła do niskiego budynku z płaskim dachem z zamontowanymi panelami słonecznymi – Spiżarki, jak go potocznie zwano, niegdyś będącą stołówką. Wewnątrz, troje czy czworo ludzi, rozdawało racjonowaną żywność. Pełniło tam wartę również trzech żołnierzy, będących ubezpieczeniem na wypadek zamieszek. Jak to mówią, ostrożności nigdy dosyć. Zwłaszcza, gdy chodzi o żywność, z którą ostatnio jest coraz gorzej, choć nikt o tym głośno nie mówi, zwłaszcza ci, którzy są za to bagno odpowiedzialni.
Gdy mijała budkę Rey’a Ratchforda znanego również jako Szczur, szczupły mężczyzna o ciemnej cerze i szpakowatych włosach, poszukiwacz i właściciel stoiska zarazem, zawołał do niej zza stolika. Przed stołem zastawionym puszkami z żywnością, torebkami mąki, cukru, soli i makaronu, przenośnymi filtrami, manierkami, bronią oraz innego rodzaju przedmiotami, stało dwóch mężczyzn, przyglądających się tym sprzętom. To bracia Goldman, których Christina znała. Na początku pomagali jej, zanim nie zajęli się pracami fizycznymi; obaj byli krzepkimi trzydziestolatkami, sympatycznymi, choć niezbyt bystrymi. Nie sądziła, by mieli coś, czym mogliby zapłacić, lub wymienić się na towary Szczura. Kiedy ją zauważyli, oddalili się, mrucząc powitanie pod nosem, gdy się mijali.
Scheiner zbliżyła się do straganiarza dość niechętnie, woląc raczej udać, że go nie dosłyszała niż wdawać się z nim w rozmowę; po tym, co niedawno widziała, wciąż czuła się nieco oszołomiona i przerażona. Nie wypadało jednak go zignorować; już teraz odwróciło się w jej stronę kilka osób. Szczur słynął ze swoich szemranych interesów i kojarzenie jej z nim nie było Christinie na rękę. Wolała zachować dobrą opinię, jaką się cieszyła. Dlatego z uśmiechem, jak gdyby nigdy nic, przywitała się z mężczyzną.
- Chrissie, kotku, jak leci? – zagadnął, gdy stanęła przed nim.  Nie czekając na odpowiedź, zamaszystym ruchem ręki wskazał na rozłożone przed nim rzeczy. – Spójrz, co tu mam. Nie powiesz mi chyba, że nic z tego ci się nie przyda, co? – spytał żartobliwie, mrugając porozumiewawczo. – Nie chciałabyś niczego kupić? Może to? – Podniósł filtr, jeden z tych metalowych, dobrej jakości. I drogich. – Powiedz, masz już jakiś? Nawet jeśli, mam spore zapasy żarcia. Mięso w puszkach, sardynki w konserwach, zapuszkowane warzywa… Różne. – Pochylił się w jej stronę. - Na zapleczu, mam też trochę wódki i wina. Wiesz, warto się czasem zabawić w tych ponurych czasach.
- Szcz…Ratchford – przerwała mu. – Nie mam zamiaru niczego od ciebie kupować. Nie mam za co. Muszę już iść, dowidzenia.
Odwróciła się, lecz mężczyzna wychylił się jeszcze bardziej i złapał ją za ramię. Mimo wszystko, jego twarz zachowała złudnie sympatyczny i przyjazny wygląd.
- Kotku, nie udawaj. Wiem, że masz trochę złota. Widziałem cię wczoraj, jak wyhandlowałaś ze starym Lawsonem tę jego bezcenną pamiątkę, tą obrączkę z kamieniem. No, daj spokój. Na co ci taka ozdóbka? Chcesz się stroić dla swojego kochasia? Dla tego kłamliwego gościa? Mam tu wszystko, co jest potrzebne, by przetrwać w tym zadupiu. Wybierz sobie, co chcesz i dokonajmy transakcji, co ty na to, mała?
Szczur rzadko bywał natrętny, choć nie raz wykazał się uporem, gdy na czymś mu zależało. Jednak zwykle nie narzucał się ze swoim towarem. Po prostu czekał. Taką przyjmował strategię: zarzuca przynętę i czeka, aż ryba się złapie.
- Puść mnie, Szczurze – wycedziła Christina. Reputacja zeszła na dalszy plan. – Nie mam nic, powtarzam: nic, co mogłabym lub chciałabym ci sprzedać, jasne? I nie nazywaj Erica kłamcą
Mężczyzna zmrużył swoje szare oczy, a zmarszczki wokół jego ust pogłębiły się, lecz puścił ją i wyprostował ze sztucznym, przymilnym uśmiechem.
- Jak sobie życzysz, kotku. Ale pamiętaj: u mnie jest wszystko, czego byś chciała, a nawet jeszcze więcej.
Po wygłoszeniu swojego sloganu, przestał interesować się Christiną i skupił swoją uwagę na potencjalnych klientach, których widział w każdej osobie.
Kobieta odeszła, oburzona postępowaniem Szczura. I przestraszona… nie to nie najlepsze słowo – po prostu zaniepokojona jego spostrzegawczością. Pomogło jej to jednak choć na chwilę zapomnieć o małym zombie, którego zwęglone truchło zjadali teraz inni mutanci, wygłodniali, skoro zadowalali się padliną.

Na placu znajdowało się wiele osób. Część stała przed stoiskami i w kolejce po swój przydział żywności, ale zdecydowana większość krążyła wokół bez wyraźnego celu. Wiele osób w dwu, trzy, rzadziej więcej osobowych grupkach, dyskutowało zawzięcie, lub po prostu przechadzało się w przyjaznym milczeniu. Dzieci, które opiekunowie starali się mieć w zasięgu wzroku i pod względną kontrolą,  przemykały między dorosłymi, ganiając za sobą. Kilka grało w klasy niedaleko Spiżarki. Przy jednym z prywatnych stoisk dwie dziewczynki w wieku czterech i pięciu lat bawiły się szmacianymi lalkami, klęcząc na rozłożonym na piachu kocu.
Wciąż wzburzona Christina przeszła szybko przez plac, odpowiadając niedbale na pozdrowienia i wypatrując kogoś w tłumie. Kiedy między dwojgiem mężczyzn zobaczyła stojącego w cieniu wysokiego szatyna, szybkim krokiem ruszyła w jego stronę, potrącając przy tym szczupłą, siwiejącą kobietę i wytrącając jej z ręki torbę. Reklamówka pękła, a cała jej zawartość rozsypała się na ziemię. Scheiner spojrzała w stronę mężczyzny, który również ją dostrzegł i pomachał jej, jednak zamiast ruszyć w jego stronę, schyliła się i mamrocząc pod nosem przeprosiny, pomogła pozbierać te kilka konserw, butelki wody i warzywa.
Nieznajoma zamiast podziękować, wyrwała jedzenie z jej rąk i przyciskając do piersi, oddaliła się, obrzucając ją wściekłym spojrzeniem. Christina wzruszyła tylko ramionami i skierowała się w stronę czekającego na nią mężczyzny.
- Chris? Co się stało? – spytał Eric Melton, kiedy kobieta do niego podeszła. Zerkał niepewnie w stronę straganu Szczura, przy którym Rey demonstrował rewolwer młodemu mężczyźnie w dredach. – O co mu chodziło? I dlaczego nie było cię tak długo? Widziałem Traupa. Kręcił się w pobliżu i wyraźnie niecierpliwił. Mam ci przekazać, że Marc…
Christina złapała rękę narzeczonego i uścisnęła ją w swoich dłoniach.
- Eric, musimy porozmawiać. Chodzi o coś innego niż... wiesz co. Na osobności – dodała ciszej, sugestywnie spoglądając wokół.
Mężczyzna po chwili się zgodził i również szeptem, spoglądając w bok, czego kobieta nie dostrzegła, rzekł:
- Tak, ja też chce ci coś wyznać. Chodźmy.
Trzymając się za ręce przeszli przez targ, mijając po drodze Szczura, zbyt pochłoniętego odbiorem zapłaty w postaci srebrnego wisiorka, by zwrócić na nich swoją uwagę. Kiedy poszukiwacz chował przedmiot do metalowej skrzynki, po czym zamknął ją na kłódkę, ci dwoje byli już poza zasięgiem jego wzroku – zniknęli w środku jednego z budynków.
Po pokonaniu trzech pięter, zamknęli się w jednym z pokoi.  Było to ich wspólne lokum. Skromnie umeblowane, tak jak i inne. Mieściły się w nim dwa wąskie łóżka ustawione obok siebie naprzeciw drzwi, szafa i drewniana komoda, na której stała na wpół zużyta świeczka, z której bladożółty wosk ściekł na blat. Na żółtych ścianach przyklejono taśmą kilka zdjęć. Na trzech widnieli uśmiechnięci Eric i Christina. Jedno z nich pokazywało starszego mężczyznę w sztruksowej marynarce, z białą brodą i rzadkimi włosami skrytymi pod czarnym kapeluszem. Pomiędzy nimi wisiała fotografia przedstawiająca rudowłosą dziewczynkę siedzącą na grzbiecie srokatego kuca.
Usiedli na skraju łóżka, na skłębionej pościeli.
- Szczur, ten parszywiec, domyśla się czegoś.
- Co? Jak…?
- Widział jak wymieniłam się z Bobem Lawsonem. Rozmawiałam z nim z boku, myślałam, że nikt tego nie widzi, ale jak widać się myliłam – powiedziała kwaśno.
- Pewnie o tym szybko zapomni. Nie ma się czym przejmować.
- Boję się, że wszystko zepsuję. Że przeze mnie nas odkryją. Całą nasza szóstka tak bardzo się starała. Tyle wyrzeczeń, narad, przygotowań… a ja mogłam to zniszczyć.
- Gdzie się podziała wiecznie optymistyczna, zawsze uśmiechnięta Christina, którą znałem?
- Zmarła, jak…
Christina, która dotąd dzielnie się trzymała, wybuchła niepohamowanym płaczem. Oparła się o narzeczonego i wtuliła się w niego.
- Co się stało? – spytał mężczyzna.
- Widziałam ją – załkała, pociągając nosem. Łzy skapywały na szarą koszulę Erica.
- Kogo? Skarbie, kogo widziałaś? – Te pytania wyszeptał jej we włosy, kołysząc ją w ramionach.
- Córeczkę, swoją małą córeczkę…
Melton milczał przez chwilę ze zmarszczonym czołem, powoli przetrawiając to co usłyszał. Po chwili, gdy zrozumiał, co kobieta miała na myśli, rzekł:
- Sarah? Nie, to nie była ona. To był…
- Zombie, wiem – odparła z lekką irytacją, odsuwając się od niego. Była już nieco bardziej spokojna; łzy przestały cieknąć jej z oczu, a jedyną ich pozostałością były nieco napuchnięte oczy i ślady na policzkach, które jednak starła wierzchem dłoni. - Ale wyglądała jak ona, rozumiesz? Gdy ją zobaczyłam, przypomniałam sobie wszystko. - Christina nagle wstała i zaczęła krążyć po pomieszczeniu z rękoma założonymi na piersiach, zgarbiona, z upuszczoną nisko głową. Krótkie, niedbale przystrzyżone ciemnoblond włosy okalały jej twarz. - Całą tą ewakuację, ten pośpiech, strach. Zamieszanie, jakie wybuchło i to co się z nią stało.
W pewnym momencie podeszła do ściany i zerwała z niej zdjęcie. Wpatrywała się w roześmiane oblicze Sarah. Eric podszedł do niej i objął ją ramieniem.
- Chciałeś coś powiedzieć. O co chodzi? – spytała po minucie czy dwóch, gdy odwiesiła fotografię.
- Ach, tak. – Mężczyzna się spłoszył. Na jego policzkach i szyi pojawiły się czerwone plamy. - Chodzi o to, że…
- Tak?
- Nie jadę z wami. Zostaje tutaj.
Christina zamrugała oszołomiona. Zrobiła krok do tyłu; oparła się przy tym o ścianę, gniotąc róg swojego zdjęcia.
- Ja mam kogoś. Kogoś innego. I ona jest w ciąży. Chciałem ci powiedzieć wcześniej, ale nie chciałem cię zranić. Przepra…
Jego głowa odskoczyła w prawo, a na policzku wykwitła czerwona plama. Christina, wściekła, zraniona i oburzona, zacisnęła w pięść piekącą dłoń.
- Wynoś się stąd – wycedziła.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Informacja bardzo ważna

Roxette oraz ja, czyli niesławny A.J. postanowiliśmy połączyć jej oraz mój blog w jeden. Powody były w sumie znikome. Po prostu zdecydowaliśmy, że tak będzie lepiej i wsio. A że teksty mojego autorstwa będą publikowane na tym tutaj o blogu, to już szczegół.
Wszelakie notki napisane przeze mnie w tytule będą miały dopisek [A.J.], żeby się wyróżniało i była pewność, że nikt autorów nie pomyli. Również będzie stworzona strona z moim nickiem i linkami do wszystkich moich tekstów, ot, żeby był jako taki porządek i ład.
Mam nadzieję, Roxette pewnie również, że to połączenie przyniesie nam jeszcze więcej czytelników i przyjemności z pisania. W końcu mój blog nie będzie świecił pustkami ; P
Za czas nieokreślony, ale na pewno dzisiaj, pojawi się kilka moich tekstów, żebyście mieli okazję zapoznać się z moją twórczością. Obym Wam przypadł do gustu; )
Pozdrawiam,
A.J.

czwartek, 17 lipca 2014

Kradzież

Do tego skoku przygotowywałam się odkąd jestem w mieście. W ciągu dwóch dni znalazłam cel, przez resztę czasu zbierałam informacje. Czujnie wsłuchiwałam się w każdą wzmiankę na temat Herolda von Hricka. Wiedziałam już o nim wiele – z pewnością więcej niż jego własna żona. Ale tak to już w życiu jest – rzadko naprawdę znamy ludzi z którymi żyjemy pod jednym dachem – o czym przekonałam się na własnej skórze. Nieprzyjemna prawda, ale prawda.
Z podsłuchanych i dyskretnie wyciągniętych opisów jego posiadłości (służba wie o wiele więcej, niż ich pracodawcy chcieliby im zdradzić, a w dodatku uwielbia plotkować) oraz z obserwacji, które poczyniłam, znałam w pewnym stopniu rozkład jego domu i byłam w stanie niepostrzeżenie się doń zakraść.
Co też zrobiłam, gdy w ten sobotni dzień jego właściciele wyjechali, a słońce skryło się za murami miasta.
Dzień kradzieży wybrałam nieprzypadkowo – pewien uczynny „ptaszek” za niedużą opłatą przekazał mi informacje o tym, że właściciele domu owego dnia wybierają się na bal. Jako że nie zwykłam polegać na cudzych opiniach, dopilnowałam, by być przy tym, jak rodzina Hricków opuszcza swoją posiadłość. W pewnym oddaleniu obserwowałam, jak wyjeżdżali po południu krytym, bogato zdobionym powozem.
Pod osłoną ciemności podkradłam się na tyły posiadłości i wdrapałam na żelazne ogrodzenie. Pokonanie wystających szpikulców było uciążliwe, jednak udało się bez większych problemów.
W ogrodzie było ciemno, a Hrickowie nie mieli psów, jednak zbytnia ostrożność jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Kryjąc się za gęstwiną krzewów i drzew niepostrzeżenie zbliżałam się do domu. Kiedy dotarłam już pod kamienną ścianę, chwyciłam za pnącza bluszczu. Sprawdziłam, czy utrzymają mój ciężar; liczne gałązki z pewnością połamią się podczas wspinaczki, jednak główny konar powinien wytrzymać. Z wprawą zdobytą z  niemałym doświadczeniem, podciągnęłam się; oparłam stopę na ścianie i ponownie wybiłam w górę. Dzięki licznym ubytkom w zaprawie, wspinanie się było o wiele łatwiejsze.  Dotarcie na piętro zajęło mi niecałe pięć minut. Pokaleczyłam przy tym dłonie, jednak wciąż nikt nie wiedział o mojej obecności, co było najważniejsze.
Kiedy byłam już na wysokości okna, wyjęłam z buta sztylet. Chwilę trwało, zanim balansując na cienkich pnączach i przytrzymując się jedną ręką parapetu, udało mi się sztyletem odsunąć rygiel. To zadanie było dziecinnie proste: wystarczyło pogmerać przez chwilę ostrzem między  framugą, a ramą okna i odnaleźć zasuwkę. Czasem nowsze zamki sprawiały pewien kłopot, jednak wprawna ręka i upór pozwalają z nimi się uporać.
Kiedy już byłam we wnętrzu domu, zamarłam, nasłuchując. Doleciały do mnie odgłosy zabawiającej się na dole służby, jednak nic poza tym. Ruszyłam więc dalej, przypominając sobie co mówiła Bessy, pokojówka pani Hrick: „Ich pokój jest na piętrze, we wschodnim skrzydle. Jest ogromny. Gdybym to ja miała taki pokój, och… Mają takie wspaniałe łoże. ”
Aby się tam dostać musiałam przejść przez całe piętro. Wzdłuż ścian szerokiego korytarza stały ustawione na podestach rycerskie zbroje. W mroku nocy wyglądały upiornie; choć wiedziałam, że są puste, miałam niemiłe wrażenie, że jestem obserwowana przez niewidzialne oczy ukryte za przyłbicami hełmów.
Zorientowanie się, który pokój jest sypialnią pana w tym domostwie, nie było trudne. Tak jak i dostanie się do niego przez zakluczone drzwi. Kiedy mieszkańcy wrócą, z pewnością zdziwi ich fakt, że są otwarte. Hrick nie postępuje nigdy tak nierozsądnie, by dawać służbie możliwość wzbogacenia się swoim kosztem.
Pokój był rzeczywiście ładny, choć zdecydowanie zbyt bogato wystrojony jak na mój gust. Podłogę wyściełały puszyste dywany, ściany zdobiły liczne obrazy, arrasy ścienne. Łoże z baldachimem zajmowało znaczną część pokaźnej sypialni. Widocznie parze małżeńskiej dobrze się wiodło.
Nie to jednak przywiodło mnie tutaj. To, że moim celem był lord von Hrick, nie było przecież przypadkiem. Dowiedziałam się, że w swoich pokojach przetrzymuje nie małą sumkę. W dodatku klejnoty, jakimi obsypywał żonę również można sprzedać za porządną kwotę.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Na toaletce przy lustrze zobaczyłam drewniane pudełeczko. Wzbudziło ono moje zainteresowanie i nadzieje. Podeszłam do niego i delikatnie pogładziłam wieczko. Spróbowałam je uchylić; na próżno. I na to znałam sposób. Po chwili w zamku cicho zgrzytnęło i wieczko samo odskoczyło na parę milimetrów. Nie byłam w stanie powstrzymać uśmieszku satysfakcji, który wykwitł na mej twarzy, kiedy otworzywszy pudełko dostrzegłam w nim szmaragdy, szafiry, brylanty i inne błyszczące cuda.  
- Mam cię – szepnęłam, wkładając dłoń do środka.
Wyjęłam kilka okazów i włożyłam je do kieszeni torby. Taki łup, choć u pasera pójdzie za o wiele mniejszą sumę niż jest wart w rzeczywistości – wiadomo: prowizje, ryzyko i te sprawy… - pozwoli mi wyżyć przez następne miesiące. Czekało mnie jednak jeszcze jedno zadania w tym lokum.
Ponownie zmierzyłam pokój krytycznym spojrzeniem, szukając miejsc, mogących posłużyć za skrytki. Ich położenia uczynna w swej naiwności pokojówka niestety nie znała. Trudno się dziwić; nie miała oka złodzieja, nawet jeśli w swoim krótkim życiu zdążyła już coś zwędzić swoim możnym pracodawcom.
Mój wzrok przykuła szafa. Tak jak i wszystko inne w sypialni, i ona była imponująca. Rzeźbiona, z licznymi ornamentami. W tak drogich meblach, zwykle produkowanych na zamówienie, nie raz można odkryć kryjówkę.
Otworzyłam skrzydła. W środku panowała nieprzenikniona ciemność, mimo światła wlewającego się przez strzeliste okna. Rozważyłam ryzyko, wsłuchałam się w panującą ciszę i ze wzruszeniem ramion wyciągnęłam z kieszeni płaszcza świeczkę i lniany woreczek. Rozsupłałam go i wysypałam na doń krzesiwo i hubkę. Szybko roznieciłam ogień i zapaliłam knot. Teraz mogłam ponownie zabrać się za poszukiwania.
Niewielki płomień dawał dostatecznie dużo światła, by rozegnać mrok, a jednocześnie nie powinien nikogo zaalarmować. Przezornie jednak zakrywałam go płaszczem od okien i drzwi. Wnętrze szafy  było wypchane eleganckimi strojami pana domu. Kucnęłam i zbadałam dno. Po chwili znalazłam to, co spodziewałam się odnaleźć. Za pomocą sztyletu podważyłam deseczkę, która bez oporów opuściła swoje miejsce. Z niewielkiego schowka wyłowiłam plik dokumentów, na których widok usta ponownie wykrzywiły mi się w  półuśmieszku.
Nie dane mi jednak było cieszyć się długo; z korytarza dobiegły mnie powolne kroki. Szybko zgasiłam świecę i odczekawszy, aż wosk nieco przyschnie wrzuciłam ją do kieszeni. Za ten czas schowałam również dokumenty do torby. Zamknęłam cicho drzwi szafy i rozejrzałam się po pomieszczeniu. To, że ktoś ze służby tu wejdzie było mało prawdopodobne, lecz przezorność to cnota. Jeśli komukolwiek przyjdzie na myśl, by sprawdzić, czy drzwi są zamknięte, będzie niemile zaskoczony i zapewne postanowi to sprawdzić.
Mogłam co najwyżej schować się pod łóżko i liczyć na to, że nikomu nie przyjdzie na myśl, by sprawdzać. Zdanie się na łut szczęścia nigdy nie budziło mojego zachwytu. Kiedy jednak zobaczyłam w szparze pod drzwiami promienie światła, wsunęłam się pod łoże.
Odczekałam, aż kroki ucichną i opuściłam kryjówkę. Wciąż nasłuchując, z napiętymi nerwami, podeszłam do drzwi. Poczekałam, upewniając się, że obcy już odszedł i wymknęłam się z pokoju. Tam przystanęłam, uświadamiając sobie, że nieznajomy zmierza właśnie w stronę zachodniego skrzydła. Musiałam zaryzykować i pójść za nim; wolałam nie schodzić niżej,  wiedząc, że mogę natknąć się tam na  służbę, a innego bezpiecznego wyjścia nie było.
Ruszyłam więc drogą, którą tego wieczoru już raz przebyłam, z większą ostrożnością i czujnością niż wcześniej. Kiedy byłam już przy schodach, w porę zostałam ostrzeżona przez rozpraszający mrok światło. Skryłam się w niewielkiej niszy za rycerską zbroją.
Cóż, w końcu i mi rycerz przychodzi z pomocą - pomyślałam kpiąco, nasuwając kaptur głębiej na twarz.
Ten przejaw dobrego humoru zniknął równie szybko, jak się pojawił, kiedy odgłos kroków nieznajomego i blask światła zaczęły się zbliżać. Skuliłam się tak bardzo jak mogłam. Mięśnie miałam napięte, gotowe do działania, w razie gdyby tak potrzeba nastąpiła.
Szczęście, o ile kiedykolwiek mi sprzyjało, dziś najwyraźniej postanowiło się mną zabawić. Nieznajomy, który sprawił mi już w ciągu ostatnich pięciu minut sporo kłopotów, okazał się bystrym obserwatorem. Mimo padającego na mnie cienia i ciemnego płaszcza zdołał mnie dostrzec. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, zamarłam. On, sądząc po stroju majordomus,  przeciwnie: wrzasnął na cały głos, budząc wszystkich tych, którzy jeszcze nie spali. Potem rzucił się w moja stronę. W ostatniej chwili zareagowałam; popchnęłam w jego kierunku zbroję, która z brzękiem powaliła go na ziemię.
Nie czekając na to, by sprawdzać, czy nic mu się nie stało, lub, co gorsza, kto przybiegnie mu z pomocą, rzuciłam się do biegu, w stronę okna, przez które się tu dostałam. Goniły mnie dalsze wrzaski:
- Za nim, idioci! Za nim!
Poczułam się odrobinę urażona, że wziął mnie za mężczyznę, jednak ta omyłka mogła jedynie podziałać na moją korzyść.
Dopadłam okna unosząc je. Rzucając ostatnie spojrzenie w głąb korytarza, w którym właśnie pojawili się dwaj rośli mężczyźni, przełożyłam nogę przez otwór, i w ciągu niecałych dwóch minut znalazłam się na ziemi. Zerknęłam w górę; w oknie stali służący; jeden z nich właśnie przeciskał się przez okno, co z jego rozmiarami nie było łatwe. Znad szerokiego ramienia dostrzegłam twarz jego towarzysza. Kiwnęłam głową w jego stronę, przykładając dłoń do czoła w kpiącym pozdrowieniu. Potem odwróciłam się i ruszyłam przez ogrody w stronę bramy.


Witam!
Tekst powstał już wcześniej, na inną stronę i inną okazję. Ale ostatnio go znalałam i postanowiłam zakonczyć tę historię.
Powoli szykuję zakończenie tego opowiadania. Nie powiem ile będzie części. Zakończenie już znam - mniej więcej. Będzie pozytywne, czy wręcz przeciwnie? To zależy... 
Jeśli się to przedłuży, przepraszam. Ale piszę swoją część "Kopuły", myślę nad "Szczęściem to żart" i (z pewną dozą rezygnacji) rozmyślam nad tym, co się dzieje ze "Słodkim smakiem rewanżu". Do tego dochodzą jeszcze inne pomysły, na razie zalegające w zakamarkach mojego umysłu oraz w różnych plikach pomiędzy tekstami i czekające na realizację.
A i jeszcze jedno: nie mam nic przeciwko pośpieszaniu. Wręcz przeciwnie - może w końcu wezmą się w garść i zabiorę do pracy.
Pozdrawiam serdecznie,
roxette16

czwartek, 10 lipca 2014

Kopuła - część pierwsza [A.J.]

Sześć osób stało pochylonych nad narysowanym planem budynku.
– I  co my tam mamy niby znaleźć, kapitanie?
– Zapasy jedzenia, najlepiej puszkowanego. Takie najdłużej się trzyma. Plus butelki. Nie muszą być pełne, puste też się przydadzą. Tym od filtrów brakuje pojemników, do których mogliby przelewać czystą już wodę – odpowiedział dowódca, spoglądając na kartkę z napisaną listą „zakupów”.
– Zabawne… Kiedyś człowiek mógł po prostu wejść do sklepu i bez problemu kupić sobie Fantę czy Coca-Colę w butelce, a teraz musi się namęczyć, by jakąś dostać – odezwała się jedyna w ich oddziale kobieta, Shei.
– Świat sporo się zmienił przez te kilka lat, moja droga. Dawniejsze zasady rządzące wszechświatem przestały obowiązywać. Teraz to tylko prawo silniejszego ma rację bytu – wtrącił się mężczyzna z goglami na szyi.
– Przestań filozofować, Doktorku – uciszył go Murzyn.
– „Nie mam nic przeciwko Murzynom. Powinni mieć równe prawa i tak dalej. Po prostu nie podoba mi się to, że nie są biali.”
– Coś jeszcze, szefie? – Griggs puścił uwagę Doktorka mimo uszu.
– „Nie podoba mi się, że mają dłonie na zewnątrz czarne, a wewnątrz białe. Podeszwy stóp też mają jasne. To tak, jakby nosili źle wykonane i kiepsko zaprojektowane maskujące stroje dla czarnuchów.” – mechanik nie ustępował.
Znów nic.
– „Istnienie Murzynów stanowi dla mnie jeden z dowodów, że świat jest niedoskonały. Byłoby o wiele lepiej, gdyby wszyscy byli biali.”
– Przestań do cholery cytować tę głupią książkę, Doktorku! – warknął kapitan, po czym zwrócił się do Griggsa: – Standardowo. Jak znajdzie się jakiś sklep z bronią, to go czyścimy. Amunicji nigdy za wiele. Paliwo również się przyda. Jednakże priorytetem jest dla nas żarcie.
– I butelki – uzupełniła Shei.
– I butelki.
– Od tygodnia niczego nie znaleźliśmy, więc czemu tym razem miałoby by być inaczej? Wszystko w okręgu trzech kilometrów zostało już zebrane.
– Dlatego idziemy troszeczkę dalej od bazy, Andriej – wyjaśnił kapitan, Frank Dandolo.
– Jak daleko? – zapytał Rosjanin.
– Trzydzieści kilometrów.
– Dostaniemy ciężarówkę?
– Nie ma mowy. – Odpowiedź chyba nie zadowoliła Rosjanina, gdyż ten odszedł od stołu i zacisnął pięści.
–  Oni są jacyś pojebani! To przynajmniej pół dnia marszu, jeśli dobrze pójdzie i nie natrafimy na "stadko".
Mianem stadka określali grupę zombie. I nie chodziło w tym przypadku o liczby dwucyfrowe, ale o co najmniej trzycyfrowe. Z pojedynczym zombie spokojnie można było sobie poradzić, ale na widok stadka była tylko jedna skuteczna metoda, by przeżyć - biec w drugą stronę.
Wszyscy cierpliwie poczekali, aż słynący z wybuchowego charakteru Słowianin się uspokoi. Mężczyzna pochodził jeszcze w tą i we w tę i dopiero wtedy ponownie stanął przy stole.
– Dobrze. Powiedzmy, że tam szczęśliwie dotrzemy i znajdziemy jakiekolwiek zapasy. Jak oni wyobrażają sobie, że je zabierzemy? Wyprawa bez ciężarówki to jak pójść do supermarketu tylko po gumę do żucia. Weźmiemy tyle, żeby nas nie spowalniało w marszu i co? Starczy to raptem na dzień dla tych wszystkich ludzi! Nawet nie! Jest ich za dużo, by żarcie przyniesione przez sześć osób wystarczyło dla każdego. Potrzebujemy tej ciężarówki.
Bez niej nie ruszę się stąd.
– Wiesz w jaki sposób karana jest dezercja. W najlepszym wypadku rozstrzelają cię.
Frank spojrzał prosto w oczy Andrieja. Coś we wzroku Rosjanina nie spodobało się kapitanowi i tym razem odpuścił. Nie miał ochoty tracić jednego ze swoich ludzi.
– Dobrze – powiedział. – Pójdę i rozmówię się z generałem. Poproszę o pojazd. Przedstawię mu wszystkie za i przeciw. Jeśli jednak jeszcze raz odmówi, idziesz z nami bez gadania. Zgoda? – Mówiąc to, wyciągnął rękę przed siebie.
Wszyscy w tym momencie patrzyli na Andrieja. Ten nie poruszył się nawet na milimetr. W powietrzu wyczuwalne było coraz większe napięcie, jak przed burzą.
– Zgoda – odezwał się po dłuższej chwili i uścisnął dłoń kapitana.
Ktoś odetchnął z ulgą.
Frank uśmiechnął się lekko.


.::.


Dandolo został zapowiedziany i wprowadzony do gabinetu przez żołnierza z zielonym beretem na głowie. Żołdak zasalutował. Frank również, ale bardziej niedbale.
Generał Jonathan Redson udał, że tego nie zauważył. Włoch i jego ludzi byli jedynie najemnikami. To na własnych podwładnych kierował swą uwagę, a nie na zbieraninę przypadkowych osób, którym musiał płacić za wykonywanie rozkazów, głównie amunicją.
– Spocznij – wydał rozkaz, odkładając arkusz papieru na biurko, które zajmowało większą część gabinetu. Wykonane z dębu i masywne, nie było zawalone dokumentami. Generał z dbałością porządkował je wszystkie, by w razie czego szybko znaleźć odpowiedni.
Żołnierz stał wyprostowany w lekkim rozkroku; ręce miał skrzyżowane za plecami nad tyłkiem. Typowa marynarska postawa. Może kiedyś pływał po oceanie, zastanawiał się Włoch. On sam wsadził ręce do kieszeni spodni.
– Czegoś potrzebujesz, kapitanie Dandolo? – zapytał generał, ponownie udając, że nie przeszkadza mu postawa najemnika. Dopóki mężczyzna i jego ludzie wywiązywali się ze swoich zadań, dowódca bazy wojskowej mógł przymknąć oko na pewne ich zachowania. Jak chociażby lekceważący stosunek do ludzi wyższych stopniem.
Frank przyjrzał się generałowi. Starszy mężczyzna, ale nie gruby, co wręcz zaprzecza zajmowanemu stanowisku. Redson nie traktował nikogo lepiej czy gorzej, nie licząc najemników. Również dla siebie był surowy i dostawał takie same racje żywnościowe co inni. Ubrany w zwykły mundur, na który z dumą każdego dnia przypinał wszelakie odznaczenia i medale otrzymane przez całą swoją służbę. Mało wymyślna fryzura, gdzieniegdzie widać było łysinę. Generał jakby domyślił się na co patrzy Włoch i odruchowo poprawił włosy.
– Może powinienem zacząć strzyc się jak pan i pana ludzie. Co pan o tym myśli, kapitanie? – Frank i pozostali, oprócz Shei, byli obcięci na zero. – Muszę przyznać, że praktyczna ta wasza fryzura. Nie musicie codziennie myć głowy, mniej się pocicie, włosy w niczym wam nie przeszkadzają. Taaak... – ciągnął swój monolog. Kapitan wyobraził sobie, że jakby generał miał drewnianą fajkę i tytoń, z pewnością teraz by się zaciągnął, pogrążając się w zadumie. – Wracając do pana: nigdy nie przychodzi pan do mnie bez powodu. A szkoda, bowiem brakuje mi rozmów z ludźmi młodszymi od siebie. – Jako jedyny zaśmiał się ze swojego żartu. – Jaki jest więc tym razem powód tego, że stoi pan przede mną?
– Potrzebujemy ciężarówki – Włoch nie owijał w bawełnę.
– Prosto z mostu, co? – Redson nie wydawał się być zaskoczony. – Niestety muszę odmówić. Nie mogę jej panu dać.
– Wysyła nas pan, generale, z zadaniem znalezienia zapasów. Niemalże trzydzieści kilometrów od naszej bazy. Niestanowiąca niegdyś większego problemu do przebycia, jednakże czasy cholernie się zmieniły. Jeśli chce pan, żebyśmy wrócili tego samego dnia, a w dodatku cali i zdrowi, potrzebujemy tej ciężarówki.
– Odpowiedź brzmi "nie".
– Proszę się zastanowić, panie generale. Jest nas tylko sześcioro, licząc mnie. Nie będziemy w stanie wziąć zbyt dużo zapasów, bo to nas by tylko spowolniło, a na to nie możemy sobie pozwolić – Frank bez skrupułów używał argumentów Rosjanina – Jest nas za mało, by przyniesione przez nas zapasy wystarczyłyby chociażby na jeden dzień. Dlatego nalegam, by pozwolił nam pan wziąć pojazd.
– Odpowiedź wciąż brzmi "nie".
Dandolo oparł się rękami o biurko i nachylił, by spojrzeć siedzącemu na wygodnym foteku Jonathanowi prosto w oczy. Żołnierz stojący przy drzwiach chciał sięgnąć po pistolet spoczywający w kaburze, ale generał powstrzymał go gestem.
– Dlaczego? – zapytał Włoch.
– Jest kilka powodów. Po pierwsze: pojazd, szczególnie ciężarówka, jest mniej mobilny niż grupa sześciu osób. Łatwiej będzie się wam prześliznąć pobocznymi uliczkami, niż jechać głównymi drogami, które mogą, a prawie na pewno, być zatarasowane przez inne samochody. Po drugie: ciężarówka tym swoim całym spalaniem stukowym robi cholernie dużo hałasu, kapitanie. Odpalenie jej i wyjechanie w teren to jak krzyczenie "tutaj jestem, zabijcie mnie". Szybko ściągnęlibyście na siebie uwagę szwendaczy, a być może też i innych ocalałych, którzy mogliby zainteresować się waszym pojazdem. Po trzecie: ciężarówka potrzebuje dużej ilości paliwa, a tego ostatniego nie mamy za wiele. Poza tym jest bardziej potrzebne generatorom prądu... – Generał Jonathan Redson chciał coś jeszcze powiedzieć, jednakże Frank już nie słuchał. Rzucił jedynie ciche "idź do diabła" i wyszedł z gabinetu, potrącając barkiem żołnierza, któremu spadł beret z głowy. Andriej nie będzie zadowolony.


.::.


I w rzeczywiści nie był.
Rosjanin dał upust swoim emocjom za pomocą przekleństw i obietnic co się stanie z dupskiem generała, gdy spotka się z czubkiem jego wojskowego buta. Oczywiście na tym się skończyło, do żadnych rękoczynów nie doszło. Nawet wkurzony Andriej zachowywał jakieś tam resztki instynktu samozachowawczego.
Następnie tylko się uśmiechnął i powiedział, że czas porozbijać kilka łbów. Reszta oddziału zgodziła się z nim.
Rozpoczęli przygotowania.
Mimo że w dzisiejszych czasach głównym przeciwnikiem są zombie, każdy z nich ubrał na siebie kevlarową kamizelkę kuloodporną. Niby to jedynie tylko dodatkowe obciążenie, ale jednak dawało uczucie bezpieczeństwa.
Na głowę powędrowały hełmy marines z zamontowanymi goglami noktowizyjnymi. Zapewniały one przewagę w nocy i zdecydowanie były bardziej bezpieczne od latarek. Pod tym względem, że zombie są wrażliwe na światło i dźwięki. Latarka jest dla nich jak lep na muchy.
Podstawową bronią były kije baseballowe i maczety. Nie powodowały aż takiego hałasu jak broń palna i były równie skuteczne. Jedyną wadą było to, że z czasem się niszczyły i że trzeba podchodzić na bliską odległość, by coś nimi zdziałać.
Broń palną również mieli, tak na wszelki wypadek. Głównie kalibru 9 milimetrów, taki był najpopularniejszy w arsenale bazy wojskowej. Karabinów było mniej niż pistoletów, także były rzadziej używane. Niestety nie posiadali ani jednego tłumika, dlatego strzelać mogli jedynie w ostateczności. Huk wystrzału przyciągał szwendaczy bardziej niż światło.
Do tego każdy miał plecak, kilka magazynków, dwie manierki z przefiltrowaną wodą, skromne racje żywnościowe i koc, gdyby przyszło im spać poza bazą.
Tak przygotowani zebrali się przed bramą.
Najemnicy nie mieli zbyt wielu przyjaciół wśród żołnierzy. Obie strony niezbyt za sobą przepadały. Również z cywilami ludzie Franka nie mieli najlepszych stosunków. Dlatego nieliczni przyszli, by ich pożegnać.
Wśród nich była blondwłosą piękność, która przylgnęła do Włocha na czas długiego pocałunku. Od razu rozległy się gwizdy ze strony jego ludzi. Para jednak zupełnie się tym nie przejmowała. W tej chwili liczyli się tylko oni.
– Wróć z tarczą albo na tarczy – usłyszał.
– Chyba zbyt często oglądałaś "Trzystu" – zażartował.
– Mówię poważnie, Frank.
– Wiem, Meg. Wrócę. – Pocałował ją ostatni raz. – Obiecuję.


Witam!
Spodobało się? Mam nadzieję. To jest początek  nowego opowiadania, pisanego przeze mnie oraz A.J.. Myślę, że część z Was go zna. Następny rozdział za dwa tygodnie. 
Pozdrawiam serdecznie,
roxette16

sobota, 5 lipca 2014

Szczęście to żart II

Chris obudził się następnego dnia. Kiedy ocknął się w szpitalnym łóżku z powbijanymi w ciało igłami i podłączony do aparatury, z początku jego otępiały umysł nie mógł skojarzyć faktów. Gdy tak leżał czując w nozdrzach szpitalną woń chemikaliów, umysł w końcu mu zaskoczył.
- Becca – powiedział. Spróbował wstać, lecz kiedy tylko oderwał głowę od poduszki, świat zawirował.
- Chris? – Freda poderwała się z plastikowego krzesła stojącego przy oknie. Podeszła do łóżka i usiadła na krawędzi. – Jak się czujesz?
- Co z Beccą?
Kobieta przeczesała palcami włosy i spojrzała niepewnie na syna. Po chwili przykryła jego dłoń swoją i ścisnęła lekko.
- Kotku, ona nie przeżyła wypadku. Przykro mi.
W sali przez chwilę panowała cisza, jeśli nie liczyć dźwięków dochodzących z aparatury. Na niewielkim ekranie widać było gwałtowny wzrost ciśnienia.
- To wasza wina – oznajmił z wzburzeniem.
- Chris, to była Leta. To ona wywołała wypadek. Nie znaleźliśmy jej, ale…
-  Ale tam byliście – przerwał jej. - Zamiast ratować ją, zajęliście się mną. Dlaczego? Przecież wiesz, że ona była tą jedyną! Jest mi przeznaczona!
Nie zważając na zawroty głowy usiadł, wyszarpując dłoń z uścisku matki. Mimo jej protestów zsunął się z łóżka i przytrzymując się stojaka na kroplówkę, kulejąc ruszył do wyjścia.
- Christian, wracaj! Daj spokój, nic już tego nie zmieni.
Chłopak z zaciętą miną zerwał z palca plastikowy klips, idąc w stronę oszklonych drzwi. Zanim do nich dotarł, otworzyły się i stanął w nich Marcus. Mężczyzna wyglądał o wiele gorzej, niż kiedy ostatni raz go widział. Na skroniach pojawiły się pierwsze siwe włosy, zmarszczki na czole i przy kącikach ust pogłębiły się. W dodatku schudł i zaczął się garbić. Na widok wuja, Chris stanął.
- Marc… Boże – szepnął zszokowany. Dopiero teraz zrozumiał, w jak fatalnym musiał być stanie i ile im zawdzięcza.
- Jak się czujesz, młody? – spytał Marcus, opierając się ramieniem o framugę.
- Widocznie lepiej niż ty. – Potem, pod wpływem impulsu,  zapytał: - Dlaczego to robisz? Czemu pomagasz innym, sam tracąc życie?
Mężczyzna spojrzał ponad Chrisem na Fredę, wciąż siedzącą na łóżku ze zbolałą miną. Po chwili powrócił spojrzeniem do chłopaka.
- To nasz obowiązek – odpowiedział z powagą. -  Ja mam przedłużyć wasze życie, pomóc wam walczyć. Wy musicie zwalczać zło. Jesteśmy Strażnikami, Chris. Musimy strzec naszego świata i ludzi.
- A co z nami? Nie mamy prawa do szczęścia, własnego życia?
- Ważny jest ogół, nie jednostka. – W jego głosie zabrzmiała nutka goryczy i smutku. -  Połóż się, odpocznij. Przemyśl to i daj sobie trochę czasu. W końcu zrozumiesz i się z tym pogodzić. Ja już spadam.
Nie czekając na odpowiedź, Marcus odwrócił się i z rękoma w kieszeniach odszedł sterylnie białym korytarzem.
Chris stał niezdecydowany przed drzwiami. Nie wiedział już, co robić. Od dziecka znał swoje przeznaczenie. Wiedział, że będzie ponosił straty. Ale nie był na to gotowy. Nie teraz. Rebecca była tą jedyną; jego drugą połówką. Był tego pewien, choć matka i inni nie byli przekonani. A on ją stracił. Przez tą wiedźmę i przez nich, bo jej nie uratowali, choć mogli.
Po minucie odwrócił się w stronę matki, wdzięczny, że pozwoliła mu to przemyśleć.
- Chcę się uczyć. Teraz. Chcę pomścić Beccę.


Dwa dni później odbył się skromny pogrzeb. Do kaplicy przyszło z czterdzieści osób. W większości nieliczni krewni Rebekki. Byli również wszyscy Kimmelowie; stali z tyłu, z pochylonymi głowami. Thelma uważała, że byli to winni Christianowi i Becce. Dziewczyna nie znała ich sekretu i była jedynie kolejną niczego nieświadomą ofiarą w ich walce, jednak to, kim mogła się stać w przyszłości – członkiem ich grona – czyniło ją godną ich szacunku.
Na cmentarzu, kiedy wkładali trumnę do wykopu, Chris nie był w stanie powstrzymać łez. Trzymał się jednak prosto, mimo wilgotnych linii na policzkach. Rodzice Rebekki, państwo Feldmann, również płakali, obejmując się. Kobieta przykładała do oczu chustkę. Lekki makijaż, jaki miała, zupełnie się rozmazał. W tej chwili jakiekolwiek spory, które toczyli w ciągu piętnastu lat małżeństwa przestały się liczyć. Stracili jedyną córkę. Śmierć dziecka zawsze jest bolesna. A oni mimo wszystko kochali swoje. Na swój sposób.
Kiedy trumna została zasypana, a żałobnicy zaczęli wracać do samochodów, Christian podszedł do Feldmanów, chcąc złożyć kondolencje. Nie rozmawiał z nimi wcześniej. Tak naprawdę zamienił z nimi jedynie parę zdań; od początku go nie lubili, więc chłopak ich unikał.
Zanim zdołał się odezwać, pani Feldmann, która dostrzegła go nad ramieniem męża, wyrwała się z jego objęć i ruszyła w stronę chłopaka.
- To ty! To twoja wina! – krzyknęła, chwytając go za ramię. Miała prawie metr siedemdziesiąt wzrostu. W szpilkach przewyższała Christiana. – Zabiłeś ją!
- Kochanie, uspokój się. – Ojciec Rebekki chwycił ją za ramię, drugą dłonią starając się rozluźnić jej zaciśnięte niczym imadła palce. – Proszę. Daj mu spokój, to był wypadek.
- Spójrz na niego! Parę zadrapań. To wszystko, co mu się stało. – W końcu puściła chłopaka, który oniemiały odsunął się od niej. Ona jednak straciła nim zainteresowanie i odwróciła się do męża. Chwyciła go z klapy marynarki i przyciągnęła do siebie z rozpaczą w oczach. - To nie sprawiedliwe. Nasza mała Becky…
Mężczyzna objął ją ramieniem i posyłając przepraszające spojrzenie chłopakowi, odprowadził ją od grobu.
- W porządku?
Chris drgnął słysząc za plecami głos Marcusa. Odwrócił się do niego i ze smutkiem, powiedział:
- Ona ma racje. To moja wina.
- Młody – westchnął. - Nie dręcz się tym. Jeśli kogoś chcesz obwiniać, to tą wiedźmę Letę, jasne?
- Nie rozumiesz? Gdybym był normalny nic by jej nie groziło. A jeśli miałbym dość rozumu, by zostawić ją w spokoju, to też nic by jej się nie stało.
- Chris, przestań. Nie zmienisz przeszłości, jasne? Musisz nauczyć się z tym żyć. Nikt nie mówi, że będzie łatwo. Uwierz mi, nie będzie. – Zacisnął szczękę, gdy na wierzch wypłynęły wspomnienia Jenny. Stanowczo odegnał je od siebie. Ciągnął z pełnym przekonaniem:  – Ale wszystko to, co będziesz robił w przyszłości, będziesz robił dla niej. To Leta. Leta ją zabiła i o tym nie zapominaj. Nigdy. To da ci siłę i chęć działania.


Od czasu śmierci Rebekki Feldmann minęły dwa lata. Przez ten czas Christian pobierał nauki od Sebastiana i Erica, łowców w ich rodzinie. Uczył się tego, co jest niezbędne każdemu Strażnikowi – walki. Thelma nie była z tego zadowolona. Z początku nalegała, by zaczekali. Ale gdy zaczęto naciskać, czemu tego chce, odpuściła.
Wieczorem, przeddzień swoich szesnastych urodzin, w które miała ujawnić się jego moc, przyszedł nad grób Bekki. Często to robił. Czasem po prostu milczał innym razem się jej zwierzał, tak jak wtedy, gdy jeszcze żyła. To mu pomagało.
Tym razem przyniósł bukiet tulipanów, ulubionych kwiatów Bekki. Położył je przed płytą.
Gdy tak stał sam jeden na cmentarzu, przyglądając się ze smutkiem wyrytemu na kamieniu imieniu, za nim rozległ się syczący dźwięk, podobny do tego, jaki wydaje zapalona zapałka. Do nozdrzy chłopaka wraz ze słabym wiatrem dotarła gryząca woń siarki. Odwrócił się, wiedząc, kogo ujrzy.
- Leta – warknął, chcąc sięgnąć po sztylet. W ostatniej chwili się powstrzymał – nie miał go. Magiczna broń leżała bezpiecznie ukryta w piwnicy, za metalowymi drzwiami, których strzegły zaklęcia.
Kobieta, którą zobaczył, unosiła się kilka cali nad ziemią. Miała na sobie czarną, półprzezroczystą suknię, spływającą po jej  szczupłym ciele. Jasnorude, zmierzwione włosy spływały po jej plecach i ramionach. Dłonie wystające spod szerokich, postrzępionych rękawów przypominały ręce kościotrupów – były blade, kościste, wykrzywione jak szpony bestii. Twarz wiedźmy silnie kontrastowała z resztą ciała. Miękkie, kobiece rysy nadawały jej delikatności. Szarozielone oczy były duże, lekko przymrużone, a czerwone usta pełne. Miała idealnie gładką, białą skórę.
Christian Kimmel… Cóż za spotkanie – cichy, melodyjny głos rozległ się w głowie chłopaka, dezorientując go.
- Czego chcesz, wiedźmo? Przyszłaś dokończyć to, czego nie udało ci się dokonać wcześniej?
Och, Christianie, źle mnie oceniasz. Chcę ci pomóc.
Chris prychnął, lecz nie odpowiedział. Dyskretnie starał się wygrzebać komórkę z tylniej kieszeni spodni.
Chłopcze, wiem, że straciłeś swoją małą przyjaciółkę. Wiem, jak cierpisz. Oni nie potrafią tego zrozumieć. – Jej twarz przybrała wyraz nieskrywanej złości, która ją oszpeciła. - Każą zapomnieć, walczyć dalej. Są bezlitośni.
- Jedyną bezlitosną osobą, jesteś ty – warknął Chris. Ukradkiem zerkał na telefon, pisząc wiadomość do Fredy.
Czy ktoś ci powiedział, dlaczego taka się stałam?
- Dlaczego zdradziłaś Strażników i zaprzedałaś się demonom? Owszem. Pragnęłaś władzy i siły.
Tym razem dźwięk który usłyszał był prawdziwy. To śmiech – beznamiętny, pozbawiony wesołości, który wywołał dreszcze Chrisa.
To kłamstwo. – Słowa rozbrzmiały, gdy śmiech dopiero cichnął. – To oni mnie zdradzili. Nie potrafili zrozumieć mojego cierpienia, gdy zginął mój ukochany. – W jej głosie po raz pierwszy pojawiła się jakiekolwiek uczucie – smutek. – Teraz jestem nie tylko wolna, ale znów spotkałam swojego ukochanego. Ty też możesz odzyskać Rebekkę… Jeśli tylko do mnie dołączysz.
Leta wyciągnęła w jego stronę kościotrupią dłoń.
- To nie prawda! – krzyknął Chris, chcąc pozbyć się tej nadziei, która nagle się w nim obudziła.
Tak może się stać. Musisz tylko stanąć po mojej stronie. Znów będziesz miał swoją małą przyjaciółkę. Na zawsze razem – kusiła. – Tylko do mnie dołącz.
Christian przyglądał się jej wyciągniętej dłoni z mieszaniną obrzydzenia i nadziei. Chciał tego, pragnął spełnienia jej słów, ale bał się.
Zastanawiaj się szybko. Drugi raz nie otrzymasz tej oferty. A to jedyna droga do…
Chris milczał przez moment, próbując zebrać myśli, ale marnie mu to szło. Decyzję pomógł mu podjąć obraz Bekki, który nagle pojawił mu się przed oczami jak żywy. Wiedział, że to sprawka Lety, lecz  to nie zmieniało tego, jak bardzo pragnął znów spotkać tą roześmianą, miłą dziewczynę jaką znów przez chwilę ujrzał.
- Dobrze - powiedział chłopak, patrząc na grób Rebeki.
Mądra decyzja, Christianie.
- Co mam zrobić? – Spytał, spoglądając prosto w jej puste oczy, w których tylko na moment zabłysła satysfakcja.
Podejdź do mnie – skinęła zachęcająco palcami. – Dobrze. Bardzo dobrze. A teraz podaj mi dłoń.
Chłopak, który stał niecały metr od Lety, zawahał się. Widząc to, wiedźma znów zachichotała.
Gdybym chciała cię zabić, zrobiłabym to już dawno. Dalej, nie mammy zbyt wiele czasu.
Chris wykonał polecenie z ociąganiem. Kiedy zimna dłoń złapała go za przegub i podwinęła rękaw swetra, drgnął. Przełykał nerwowo ślinę, nieświadomy, czego ma się spodziewać. Leta wystawiła zakrzywiony palec i przyłożyła paznokieć do nadgarstka.
Spokojnie, chłopcze. To będzie tylko draśnięcie.
Christian syknął bardziej z zaskoczenia niż z bólu, kiedy skóra została przecięta i strumykiem popłynęła krew.
Po chwili identyczna ranka widniała na ręce kobiety. Z tą drobną różnicą, że płyn, który z niej wyciekł miał intensywnie czarną barwę.
Wciąż trzymając rękę Chrisa, przyłożyła do jego nadgarstka swój. Patrząc mu w oczy, wyszeptała:
- Tenebris Dominus hic in corpore tuo sanguis effunditur. Et gratia sponte suscepit. Ponit se super terram.
Potem odsunęła się od niego, puszczając go. Chłopak, który w tej samej chwili poczuł się słabo, zachwiał się i upadł na trawę. Potem pojawił się ból – rozpoczął się od nadgarstka, lecz bardzo szybko rozprzestrzenił się na całe jego ciało.
Chris zaczął jęczeć i wić się na ziemi. Leta unosiła się przed nim, z uśmiechem, na już nie tak pięknej twarzy – stała się szara, pomarszczona. Rozciągnięte, blade usta ukazywały poczerniale, krzywe zęby, a pod pustymi, czarnymi oczami, widniały ciemne kręgi.
Po pięciu minutach cierpienia, ból w końcu ustał. Wyczerpany chłopak przez chwilę leżał na plecach, ciężko dysząc. Nie czuł różnicy, jeśli nie liczyć bólu w całym ciele.
Wstań, Christianie, sługo mój – rozległ się znajomy głos w jego umyśle.
Chłopak nie mógł się sprzeciwić. Usiadł, mimo cierpienia, jakie sprawiał mu ruch i powoli podźwignął się na nogi. Gdy ponownie spojrzał na wiedźmę, poczuł przerażenie na widok jej zmienionego oblicza.
Podaj mi rękę, chłopcze.
I tym razem się nie sprzeciwiał.
Gdy tylko jego dłoń dotknęła jej, poczuł nieprzyjemne szarpnięcie i zniknął z cmentarza.


W chwili, gdy zamiast dwóch postaci, na cmentarzu pojawiły się kłęby cuchnącego siarką dymu, leżąca w swoim pokoju na piętrze Thelma, zamknęła swoje niewidzące oczy i zaszlochała cicho. To, czego oczekiwała od dwóch lat, w końcu się spełniło.