środa, 26 lutego 2014

"Plan" - Rozdział drugi

Zerwałem się z łóżka słysząc wściekłe walenie do drzwi. Chociaż "zerwałem się" nie jest odpowiednim określeniem. Raczej spadłem. I to z fasonem.
Wściekły, masując obolałą głowę, podniosłem się z podłogi. W takich sytuacjach jak ta przeklinałem to dźwiękoszczelne pomieszczenie, choć prywatności jaką zapewniało nie wyrzekłbym się za nic. Zwłaszcza z moim słuchem, który choć nie raz pomocny, bywał uciążliwy.
Podszedłem do drzwi odtrącając Moody'ego, który próbował przepchnąć się do wyjścia.
- Sorry, stary, ale zostajesz tutaj - mruknąłem posyłając psu karcące spojrzenie. Kundel, obrażony, odwrócił się, wskoczył na łóżko i z premedytacją ułożył się na mojej poduszce, czego - jak doskonale wiedział - nie mógł robić.
Zdusiłem uśmiech w zarodku. Ten pies był niesamowity. Złośliwy, uparty i inteligentny. I nie chodzi tu wyłącznie o psie rankingi - o ile przeciętny pies ma rozum dwu lub trzy latka, Moody był dojrzały jak dziesięciolatek. W dodatku teraz patrzył na mnie z nieskrywaną złośliwością, co mogło oznaczać zbliżającą się zemstę.
Przekręciłem zamek i nie zdejmując łańcuszka uchyliłem drzwi.
- Czego? - warknąłem, nie zważając na to, kto może czekać za drzwiami.
Szczęście mi dopisało. Stanąłem oko w oko z Alexem.
- Masz się za pięć minut stawić w centrali.
Westchnąłem słysząc ten dobrze znany mi ton pełen wyższości.
- Od kiedy robisz za chłopca na posyłki, co Black? - spytałem opierając się ramieniem o ścianę. - Muszę ci chyba pogratulować. W końcu awansowałeś.
- Przymknij się Stone. Niedługo poża...
Z premedytacją zatrzasnąłem drzwi. Przez chwilę czekałam na uderzenie - Alexa nie trudno było wkurzyć, zwłaszcza jeśli był w moim towarzystwie, choć rzadko okazywał tą swoją agresywną stronę przed większą publicznością.  Uderzenie jednak nie nastąpiło, czego żałuję. Ale miałem jeszcze czas, dzień jest jeszcze młody.
Zerknąłem na zegarek. Dziewiąta. Taak, zdecydowanie za młody. Przez wczorajsze spotkanie, które przeciągnęło się do trzeciej nad ranem byłem wykończony. Po nim musiałem jeszcze zahaczyć do klubu. Wypiłem dwa czy trzy piwa i zaznajomiłem się z długonogą farbowaną blondynką, która wyraźnie  miała nadzieję na zacieśnienie znajomości. Gdy po około pół godzinie oznajmiłem jej, że muszę już iść, zapisała mi na dłoni numer telefonu. Numer, którego bez żalu pozbyłem się w szybkiej kąpieli, której zażyłem kiedy o wpół do piątej dotarłem do ośrodka szkoleniowego. Dopiero o piątej zasnąłem. Rano po raz kolejny nie stawiłem się na porannej zbiórce, choć ktoś próbował mnie obudzić. Z marnym rezultatem.
Stojąc na środku pokoju wykonałem kilka ćwiczeń rozciągających. Po trzech minutach wyciągnąłem z szafy szary podkoszulek. Na nogi naciągnąłem czarne, wysłużone martensy. Nie spieszyłem się.
- Dobra, Moody - zawołałem - idziemy.
Pies posłusznie poszedł za mną.
Dziesięć minut po nieproszonej wizycie Alexa dotarłem do centrali. Wszyscy już tam byli. Moje spóźnione przybycie zostało jednak zignorowane, nikt się tym nie zainteresował. Gdybym miał tak przerośnięte ego jak Black z pewnością bym nad tym rozpaczał, a tak przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Można by nawet stwierdzić, że taka sytuacja była mi nieraz całkiem na rękę.
Zająłem miejsce z boku grupy składającej się z Max, Alexa, Bailey i Vaught'a. Przy ekranie stał Booth. Widok tego nędznego szczura nie napawał mnie radością. Jego obecność wywołała jedynie pogardę i zdziwienie. Co ten drań tutaj robił? Zwykle trzymał się głównej siedziby i plątał się przy Merrick'u. Taka mała grupa jaką zorganizowali nie mogła oznaczać większej akcji, a z powodu czegoś nieistotnego nie uczyniłby nam zaszczytu pojawienia się w naszej skromnej bazie szkoleniowej i przekazaniem nam zadania.
Wyciągnąłem nogi przed siebie i skupiłem się na słowach Booth'a, chcąc wyłowić jak najwięcej.
- ....znaleźliśmy ją po kilku latach. Kiedyś jej umiejętności zostały zgłoszone, ale uciekła i do tej pory nie udało nam się jej zlokalizować. Wiemy, że obecnie przebywa w Seattle. Tutaj są wszystkie potrzebne informacje. - Rzucił w stronę Dwayne'a szarą teczkę. Mężczyzna złapał ją w locie. - Zapoznasz się z nimi później. Udacie się teraz do zbrojowni, weźmiecie potrzebną broń. Pamiętajcie o bransoletach. Dziewczyna może być niebezpieczna, a nie chcemy żadnych ekscesów. Czy to jasne?
Przeniosłem wzrok z Booth’a na ekran. Wyświetlone było na nim zdjęcie dziewczyny. Miała czternaście, góra piętnaście lat. Ciemne włosy, szare, smutne oczy.
- Kim ona jest?
Booth spojrzał na mnie z irytacją.
- Gdybyś był łaskaw stawić się punktualnie, wiedziałbyś o niej wszystko.
- Kim jest? - powtórzyłem mierząc go czujnym spojrzeniem. - Skoro wysyłasz po nią nas, Łowców, w dodatku poza nasz rewir... musi być kimś ważnym. Kim?
Przez chwilę na twarzy Booth'a irytacja zmieniła się w złość, jednak szybko się opanował. Poprawił czerwony krawat i spojrzał na mnie z wyższością.
- W twoim zasranym interesie leży tylko świadomość, że masz ją znaleźć i dostarczyć na miejsce. Jasne?
- Nie, nic nie jest jasne - odparłem opierając łokcie na kolanach i pochylając się do przodu. - Jeśli nie była by nikim ważnym... lub niewygodnym... zostawilibyście tę sprawę Guardianom z Waszyngtonu. Więc jeśli chcesz abyśmy ją sprowadzili może po prostu odpowiedz.
- Tyrone - wycedził Dwayne - uspokój się.
- Jeśli nie chcesz jechać, zostań. Nie jesteś nie zastąpiony, Stone. Pamiętaj o tym. Takich jak ty...
- Myślę, że wystarczy na dziś - wtrącił Vaught wstając z krzesła. - Zbierajmy się. Niech każdy pójdzie do zbrojowni i wybierze coś dla siebie. Nie zabierajcie jednak całego arsenału. To mała akcja. I zmieńcie fatałaszki. Na co czekacie? Do roboty!
Ruszyłem za dziewczynami i Alexem. Dwayne i Booth zostali w centrali. 
Gdy wychodziliśmy z budynku Black spojrzał na mnie przez ramię.
- Stone, ty kretynie. Czy choć raz nie możesz zawrzeć gęby? 
- Czy tylko ja mam na tyle zdrowego rozsądku, by choć spróbować dowiedzieć się co jest grane? - spytałem z wyrzutem, ignorując Alexa.
- Nie. Tylko ty jesteś...
- Chłopaki, nawet nie zaczynajcie - przerwała Max. Zatrzymała się i spojrzała na mnie. - Tyrone, ona jest jedynie zadaniem. Booth miał rację, nie powinieneś węszyć. Zrobimy to co do nas należy i po sprawie. Po co zagłębiać się w temat?
Nie czekając na odpowiedź odwróciła się i odeszła doganiając Bailey. Razem z nią skierowały się da sali treningowej. Za nimi poszedł Alex, który na odchodnym rzucił mi jeszcze spojrzenie pełne wyższości.
Chwilę stałem przed drzwiami centrali zanim skierowałem się do kwater. Po drodze dołączył do mnie Moody, który zniknął, kiedy szedłem na spotkanie. Z przyzwyczajenia podrapałem go po łbie, kiedy podsunął pysk pod moja dłoń.
- Stary, coś tu nie gra - mruknąłem. - Nie wiem co, ale się dowiem...




Edytowany dnia 14.03.2014

czwartek, 20 lutego 2014

Prawdziwa historia Aloxy Steem - część trzecia "Wygnanie"

Obudziłam się wczesnym rankiem. Dotąd nie wiem ile dni później. Nie miałam czasu, aby się tego dopytać, nie wspominając już o okazji.
Ze snu, jak sądzę, wyrwał mnie rozmowy prowadzone w izbie. A może to było zwykłe pragnienie? Lub promienie porannego słońca, które padły na moją twarz? Tego również nie jestem w stanie dociec.
W każdym razie, kiedy się ocknęłam, ujrzałam Radę Starszych i swoja rodzinę. Kiedy zgromadzeni w domu zorientowali się, że już nie śpię, momentalnie zapadła cisza. Byłam zaskoczona i zdziwiona tą reakcją. Ludzie, których znałam odkąd pamiętam, zdawali się mnie bać. Ich niepewne miny, lęk w oczach. Choć tego nie rozumiałam, taka myśl przyszła mi pierwsza do głowy: przerażam ich.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu – oni nadal niepewni, ja nieświadoma tego, co miało się stać. W końcu przed zgromadzenie wystąpił kapłan, mężczyzna z pozoru szorstki, lecz tak naprawdę miły i łaskawy. Uśmiechnęłam się lekko, lecz nie dostałam odpowiedzi. Przez chwilę jedynie przyglądał mi się z troską i smutkiem w oczach dopóki nie odwrócił się do rodziców.
- Ona musi odejść – oznajmił głosem wypranym z emocji. - Została ugryziona przez wilkołaka. Będzie się zmieniać co pełnia, zabijać zwierzęta i ludzi.
Wilkołak?, pomyślałam zdziwiona. Czytałam o tych bestiach. I wiedza, jaką posiadłam nie poprawiała mi nastroju. Zaszokowało mnie, że ludzie, może nie uczeni, ale roztropni i inteligentni uwierzyli w te bujdy. Przecież wilkołaki nie istniały… Nie mogły istnieć.
Ale czy na pewno?
Przypomniałam sobie bestię, która mnie zaatakowała. Wspomnienia z tamtej nocy miałam dziwnie zatarte, chaotyczne, co zwaliłam na karb podanych mi leczniczych naparów (niektóre wywołują niepożądane działania). Pamiętałam jednak wielką, dziką bestie, która mnie napadła. Nie był to ani niedźwiedź, ani wilk. Ani żadne inne zwierze, jakie widziałam kiedykolwiek. Ta istota miała w sobie coś… nierzeczywistego. Ponadto była pełnia. Musiałam im przyznać rację, choć niechętnie.
Rodzice o dziwo nie protestowali przeciwko kapłanowi. Wręcz przeciwnie: pokiwali głowami wyrażając w ten sposób zgodę.
- Masz rację. Nie możemy nikogo narażać.
To powiedział mój ojciec. I tymi słowami złamał mi serce.
Nie byłam nawet w stanie protestować. Zwłaszcza gdy Katia wyraziła swoją niemą aprobatę dla tego pomysłu. To zdruzgotało mnie zupełnie.
Mimo to znalazłam w sobie dość sił by wstać z legowiska. Nogi miałam jak z waty, a bark i kark bolały mnie bezlitośnie. W pewnym momencie naruszona rana zaczęła ponownie krwawić plamiąc koszulę. Nie zważając na to, zabrałam swoje rzeczy, broń i coś do jedzenia na drogę. Starałam się zachowywać dumnie i nie okazać jak bardzo zdrada bliskich mnie krzywdziła.
W końcu wyszłam z chaty, nie poświęcając jej, ani ludziom w niej pozostałym ani jednego spojrzenia. Ignorowałam również tych, których mijałam przemierzając po raz ostatni wioskę. Szłam z uniesioną głową, sztywno wyprostowana prosto przed siebie. Z trudem powstrzymywałam cisnące się do oczu łzy. Wytchnąć pozwoliłam sobie dopiero, gdy pogrążyłam się w lesie odgradzając się od spojrzeń. Nadal idąc, pozwoliłam sobie na płacz.
Szłam kilka godzin robiąc po drodze kilkunasto minutowe przerwy. Bolała mnie głowa i miejsce, w którym zatopiły się kły bestii. Gdybym jednak była w stanie, nie zatrzymywałabym się wcale; pragnęłam oddalić się od wioski jak najszybciej, jak najdalej.
I zostawić za sobą żal i ból, które ściskały moje serce i nie pozwalały swobodnie oddychać.
Bałam się, że to nigdy nie minie, że wciąż będę musiała przeżywać te katusze.
I jednocześnie czułam lęk, że o nich zapomnę. Choć nie nawiedziłam ich ze wszystkich sił, które jeszcze mi pozostały.

Edytowane dnia 14.02.2014r.

czwartek, 13 lutego 2014

Prawdziwa historia Aloxy Steem - część druga "Atak"

Od dłuższego czasu planowałam te łowy. Pierwsze samotne, nocne łowy. Zanim uprosiłam rodziców o pozwolenie, minęło sporo czasu. Udało się jednak. Nie jestem zwolenniczką poglądu, że najważniejsze są wyniki, a nie to jak do nich doszliśmy, jednak w tym szczególnym przypadku robię wyjątek.
Przeddzień mojej nocnej wyprawy byłam podekscytowana. Nie byłam w stanie skupić się na niczym. Pech chciał, że pomagałam matce - moje rozkojarzenie wpływało niekorzystnie na jej i tak już podkopany z powodu mojej wielkiej inicjacji nastrój. Tak naprawdę nikt tak tego nie nazywa, jednak do samotnych łowów przykłada się tu spore znaczenie. Większość myśliwych swoją „inicjację” odbywa w wieku około piętnastu – szesnastu lat. Ja przeszłam ją w wieku osiemnastu, co uważam za niesprawiedliwość. Czym oprócz płci różnie się od chłopaków? Niczym. I ponoć w tym tkwi problem - przynajmniej tak twierdzi moja matka. Nigdy nie rozumiałam co miała na myśli.
Gdy słońce zaczęło chować się za horyzontem, pożegnałam się z rodzicami i siostrą, wzięłam wszystko, co mogło mi być potrzebne i wyruszyłam. Wiązałam duże nadzieje z tą małą wyprawą – o ile się powiedzie, ci, którzy jak dotąd nie traktowali mnie i mojego zamiłowania do polowań poważnie, powinni zmienić zdanie. Przynajmniej takie miałam nadzieje.
Półtorej godziny po opuszczeniu wioski, natrafiłam na pierwsze świeże tropy zwierzyny – stada jeleni liczącego około dwudziestu osobników. Ruszyłam tym śladem.
Uwielbiam polowania. Jednak najwspanialszą ich częścią jest niezmiennie tropienie. Trzeba być czujnym, uważnie obserwować otoczenie, zwracając uwagę na każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Nie jest to łatwe, zwłaszcza dla niedoświadczonych, ale z biegiem czasu tę umiejętność po prostu się nabywa.
Było już grubo po pierwszej, może nawet tuż przed drugą, kiedy poczułam, że coś jest nie tak. Miałam wrażenie, jakby ktoś czaił się niedaleko. Czułam się jak zwierzyna łowna, której śladem ktoś podąża.
Mimo, że rozglądałam się wokół nie dostrzegłam nic podejrzanego. Do moich uszu nie dobiegł również żaden niepokojący dźwięk, jak trzask łamanej gałązki, czy wyróżniający się z dźwięków lasu szelest liści. Nie licząc naturalnych, dobrze znanych mi odgłosów, w lesie panowała kompletna cisza. Wydawała się jeszcze straszniejsza, niż ryk dzikiego zwierzęcia. Zepchnęłam więc niepokój w głąb umysłu, nie chcąc przerywać łowów i ruszyłam dalej tropem jeleni, do których znacznie się zbliżyłam.
Niepokój trzymał się mnie jednak nadal. Ignorowałam go jednak, skupiając całą swoją uwagę na śladach przede mną. Wiodły wydeptaną już dróżką. Zwierzęta musiały chodzić tu często. Zwiększało to szanse na udane łowy…
Nagły trzask sprawił, że podskoczyłam, odwróciłam się w stronę skąd dochodził dźwięk. Czujnie obserwując cienie, starając się wyłowić z nich kształt żywej istoty wyciągnęłam łuk i strzałę z kołczanu.
Zastanawiałam się, jakie zwierzę mogło czaić się w mroku, prawdopodobnie czyhając na moje życie. Nie miałam wątpliwości, że skoro mnie śledziło, czego również byłam pewna, zapewne liczyło na to, że stanę się jego posiłkiem. Nie podobał mi się taki los.
Wyrzucałam sobie głupotę, z jaką postąpiłam ignorując niepokój. Powinnam była ufać intuicji, a nie tłumić przeczucia.
Powtórnie coś usłyszałam. Znowu odgłos pochodził zza moich pleców. Obróciłam się błyskawicznie. Zdołałam dostrzec przemykający szybko ciemny kształt, ledwo odcinający się od otoczenia. Wystrzeliłam. Zdawało mi się, że trafiłam, ale nie dobiegł mnie żaden skowyt czy pisk potwierdzający to.
Niespokojnie kręciłam się wokół własnej osi z kolejną strzałą nałożona na cięciwę. Serce zaczęło mocniej bić mi w piersi.
Znów coś usłyszałam. Tym razem na wprost mnie. Wypuściłam strzałę, która przeszyła powietrze skierowana w stworzenie. Mimo, że strzała dosięgła celu, nie wbiła się w ciało zwierzęcia - odbiła się od pędzącego na mnie ciemnego kształtu. Nie miałam jednak czasu się nad tym zastanowić, gdyż zostałam powalona na ziemię.
Na de mną zawisło wielkie cielsko. Zbyt duże jak na wilka, choć pysk wyglądał jak wilczy. Rozmiarami przypominało wielkiego niedźwiedzia.
Z przerażeniem wpatrywałam się w błyskające złowrogo jasnobrązowe oczy. Potem moją uwagę przykuły długie, żółtawe zęby szczerzące się jakby w potwornej parodii uśmiechu.
Chciałam krzyczeć, jednak strach obezwładnił mnie równie skutecznie jak bestia nade mną. Ścisnął mnie za gardło, odebrał władzę w mięśniach. Przerażenie tak mnie otumaniło, że nawet nie wiem, kiedy śliniące kły zatopiły cię w moim barku, tuż obok szyi.
I nagle stwór znikł. W jednej chwili stał nade mną dysząc mi w twarz stęchłym, cuchnącym powietrzem, a w następnej gnał już przez gęstwiny wtapiając się swoją ciemną sierścią w mrok lasu.

Zostałam sama. Nie wiem ile to trwało, zanim zebrałam się w sobie i podniosłam z chłodnej ziemi. Ustałam z trudem. Byłam rozdygotana, oszołomiona. Pamiętałam jeszcze, aby zabrać łuk, zanim ruszyłam z powrotem do domu. Nie pamiętam jak znalazłam drogę i jak ją pokonałam, mimo, że byłam przytomna - świadomość straciłam dopiero w pobliżu wioski, gdzie znalazł mnie Manco, starszy syn kowala, który zaniósł mnie do matki.

Edytowane dnia 02.03.2014r.

wtorek, 11 lutego 2014

Prawdziwa historia Aloxy Steem - część pierwsza "Przedtem"

Opowiadanie pochodzi ze strony http://vertdell.cba.pl/ Jest pisane wyłącznie przeze mnie. To, jak mówi tytuł, historia pewnej dziewczyny, której życie pewnego dnia zmieniło się nie do poznania. Nie jest to opowiadanie, z myślą o którym stworzyłam ten blog, jednak uznałam, że umieszczenie go tutaj to dobry pomysł.


 Żyłam tak jak inni ludzie. Jedyną różnicą między nami jest tajemnica jaką skrywam ja i moja rodzina. Choć do niedawna nawet nie wiedziałam o istnieniu jakiegokolwiek sekretu, wpłynął on na moje życie, bezpowrotnie je zmieniając.
Urodziłam się w górach, na ziemiach dzikich, porośniętych gęstymi puszczami i poprzecinanymi siatką rzek i potoków, gdzie pełno było leśnych zwierząt. Wychowałam się w niewielkiej wiosce zwanej przez obcych Ombre. Ponoć nazwa wywodzi się z obcego języka, nieużywanego w tych stronach zbyt często. Dla nas, ludzi tam mieszkających to po prostu Om. Prosto, zwyczajnie i swojsko.
Spędziłam tam niemal cale życie- osiemnaście lat. Tam miałam swoją rodzinę, swój dom.
Wystarczył jeden nieszczęśliwy wypadek, by to wszystko stracić.
Od kiedy nauczyłam się chodzić, jak mi mówiono, pchałam się wszędzie- zarówno tam gdzie mnie chcieli i tam, gdzie moje towarzystwo nie było porządne. Ale wtedy, byłam jeszcze małym dzieckiem i nie zdawałam sobie z tego sprawy. Teraz to wiem i znam przyczynę wrogości tej garstki ludzi.
Pomagałam rodzicom w ich pracach. Wraz z matką siałam, zbierałam i suszyłam lecznicze zioła. Zapoznała mnie ona z skomplikowaną sztuką warzenia naparów, sporządzania pomagających w bólu i ranach balsamów i dodających sił herbat. Wprowadziła mnie w ten świat z zapałem i niezwykłą pasją, której, niestety -mimo największych chęci- nie udało mi się w sobie zaszczepić. Mimo tego niepowodzenia nie ustawałam w naukach i dążeniu do perfekcji.
Szybko jednak okazało się, że nie mam potrzebnych do tego predyspozycji. Nie zraziło to jednak ani mnie, ani mojej matki.
O wiele lepiej szło mi z ojcem. Mimo protestów matki już w wieku sześciu lat po raz pierwszy wyruszyłam z nim na polowanie. Zrobił mi na tę okazje łuk- ten sam, którym posługuję się do dziś. Wtedy był dla mnie za duży i minęło kilka lat, zanim byłam w stanie go użyć. Do tego czasu, posługiwałam się innym, mniejszym, bardziej odpowiednim dla dziecka. 
Pierwszą zwierzynę upolowałam w wieku niespełna dziesięciu lat. To był ptak. Bażant. Siedział ukryty wśród gałęzi krzewu. Przycupnął tak, że prawie go przeoczyłam, ale nieostrożnie drgnął, kiedy ktoś nieostrożnie nastąpił na suchą gałąź.
Strzałę wypuściłam pewną ręką, ale z drżącym sercem. Zawsze ciągnęło mnie do zwierząt, szczególnie dzikich. Czułam z nimi pewną niewytłumaczalną wtedy więź. Choć i teraz jest to trochę dziwne, zważając na to, kim jestem.
Ojciec w krótkim czasie dostrzegł we mnie talent. I nie on jeden. Ludzie z Om mówili, że jak tak dalej pójdzie przerosnę go umiejętnościami. Wtedy uważałam, że to niemożliwe. I nadal tak sądzę, mimo wielu lat i zmian jakie zaszły w moim życiu. W tym zawsze będzie dla mnie wzorem, a jego rady będą ścieżką, wzdłuż której będę podążać.
Oprócz nauk od rodziców, w pobliskiej świątyni dowiedziałam się wiele z ksiąg tamtejszej biblioteki. Wtedy, kiedy jeszcze oprócz Om nie znałam nic oprócz pobliskich lasów, gór i rzek, wydawała się czymś wspaniałym, bezkresnym. Za choćby chwilę spędzoną wśród opasłych tomów, byłam gotowa wykonać każdą, nawet najgorszą pracę, jaką nadawał mi wiekowy kapłan.
Lubiłam tego sługę bogów mimo jego ponurego i złośliwego charakteru. Szybko poznałam, że to jedynie zewnętrzna powłoka, którą łatwo można przełamać. Tak naprawdę ten podstarzały mężczyzna był pomocny, szczery i uczciwy. Trzeba było jedynie odrobinę cierpliwości, zawziętości i próśb, potrzebnych do namówienia go, aby udzielił mi kilku lekcji pisania. Podczas tych spędzonych wspólnie godzin nad zakurzonymi księgami i tabliczką, otworzył się przede mną. Jednak, jak już wcześniej wspominałam, za możliwość nauki musiałam płacić pracą. Nie narzekałam. Było warto.
Wśród starego księgozbioru pełnego mitów, baśni, legend, traktatów, powieści i wielu innych niezliczonych dzieł czułam się wolna od wszystkich trosk- stawałam się kimś innym, przenosiłam sie do miejsc, których nie znałam.
Mojej pasji czytania nie podzielał nikt z wioski. Rodzice wręcz to potępiali i z początku chcieli nawet zabronić mi pobierania nauk, ale że byli pobożni, gdy wstawił się za mną kapłan, ustąpili. Nie byli jednak tym zachwyceni i nadal patrzyli na to z nieskrywanym niezadowoleniem, który, aż wstyd się przyznać, świadomie ignorowałam.
Tak mniej więcej minęło osiemnaście lat mojego życia. Spędziłam go wśród bliskich mi osób, rodziny, do której wliczałam wszystkich mieszkańców Om. Wychowywałam się wśród nich, żyłam z nimi. Pracowaliśmy ramię w ramię. Nigdy nie podejrzewałam, że skończy się to kiedykolwiek. A zwłaszcza ich zdradą.

Edytowane dnia 02.02.2014r.

niedziela, 9 lutego 2014

"Plan" - Rozdział pierwszy

wrzesień, rok 2035
Seattle
- Samantha! Chodź tutaj, dziewczyno. Samantha, do cholery, mówię do ciebie!
Kiedy chuda, zimna dłoń opadła mi na ramię niemal spadłam z taboretu, gdy zaskoczona tak nagłym wyrwaniem z rozmyślań drgnęłam nerwowo.
- Wołał mnie pan? – spytałam niewinnym tonem odwracając się. Mój wzrok napotkał zimne spojrzenie Marvina Bensona. Mojego aktualnego szefa i tyrana w jednym.
- Niejednokrotnie – warknął. - Wstawaj i wracaj do pracy.
- Mam przerwę – zaprotestowałam.
Benson uśmiechnął się, jednak w wyrazie jego twarzy nie było nic miłego. Jego szczupła twarz o ziemistym odcieniu, z zapadniętymi policzkami i sińcami pod zmrużonymi oczami sprawiała, że przypominał trupa. Lub tradycyjne wyobrażenie wampira.
- Obchodzi mnie to tyle co zeszłoroczny śnieg – odparł cedząc powoli słowa. - Zatrudniam cię, co jest równoznaczne z tym, że w godzinach pracy jestem twoim panem. Masz mnie szanować i z nieukrywaną radością wykonywać moje polecenia. Jeśli nie, stracisz robotę. A chyba nie muszę ci przypominać, że na twoje miejsce mam tuziny chętnych, prawda?
- Nie, ale każdy pracownik ma pewne prawa – powiedziałam siląc się na spokój. Miałam już dość Bensona wraz z jego despotyzmem i zamiłowaniem do terroryzowania pracowników. Raptem trzy miesiące, a już zdążyłam znienawidzić faceta. - W umowie wyraźnie stwierdzone jest, że mam prawo do piętnastominutowej przerwy. Nie może pan…
Benson przerwał mi z zadowoleniem:
- A właśnie, że mogę i teraz to robię. Zamknij się i wracaj do pracy. Natychmiast, o ile nie chcesz wylecieć na bruk.
Mężczyzna odwrócił się nie czekając na odpowiedź. Zawsze musiał mieć ostatnie zdanie; wprost uwielbiał okazywać swoją władzę nad podwładnymi, a takiej okazji jak ta nie mógł zmarnować.
Z westchnieniem rezygnacji skierowałam się w stronę sali, gdzie czekali na mnie nowi klienci wraz z kolejnymi zamówieniami.
Restauracja Bensona cieszyła się niezłą popularnością i o każdej porze dnia była niemal wypchana po brzegi. Nie było to zasługą wystroju, panującej tu atmosfery, czy też serwowanych dań, ale ludzie klasy średniej i niższej, w przeciwieństwie do tych dobrze ustawionych bogaczy, doceniali wybór obsługi. Niewiele jest obecnie lokali, w których role kelnerów wciąż pełnili ludzie. W większości knajp właściciele decydowali się na zakup wyspecjalizowanych robotów.
Na szczęście Benson odczuwał tak wielki wstręt do sztucznej inteligencji, że był gotów ponosić większe koszty związane z zatrudnianiem żywych pracowników. Ta decyzja na dłuższą metę okazała się wprawdzie korzystna, jednak jeszcze niecałe dziesięć lat temu, gdy powszechny dostęp do robotów był czymś stosunkowo nowym, jego restauracja musiała przeżywać kryzys. Większość tych, którzy zdecydowali się zaryzykować i nie wymienili pracowników, byli zmuszeni zmienić decyzję lub zamknąć lokal. Społeczeństwo jest jednak na tyle zmienne i złaknione odmienności, że tradycyjna obsługa po kilku latach znów stała się czymś modnym. I korzystnym. Zarówno dla właścicieli, którym przynosiła większe zyski, jak i dla pracowników, którzy mieli możliwość znalezienia zatrudnienia. Przez stworzenie tanich i pomocnych robotów stopa bezrobocia wzrosła i w niektórych rejonach świata wynosiła około pięćdziesięciu procent. Rząd stara się to zmienić, jednak efekty ich działań są mało widoczne.
Dlatego też nie mogę sobie pozwolić na utarczki z szefem i ewentualną utratę posady. Kto wie, czy udałoby mi się znaleźć inną.
Przez następne pięć godzin uwijałam się jak wół, obserwowana przez czujne oko Bensona, serwując dania i przyjmując kolejne zamówienia. Klienci zdawali się mnożyć, a czas jakby stanął w miejscu przedłużając moje męczarnie. Na szczęście dziesięciogodzinna zmiana w końcu się skończyła i po uprzątnięciu sali, wraz z dziewczynami mogłyśmy wreszcie opuścić lokal.  
Z zadowoleniem pozbyłam się wstrętnego fioletowego uniformu oraz okropnej czapeczki i przebrałam się w swoje wygodne dżinsy i starą, granatową bluzę, która swoje dobre czasy już dawno miała za sobą. Mój strój może i nie najlepszy nie był jednak w opłakanym stanie. Najważniejsze, że był wygodny. I zdecydowanie lepszy od służbowej kreacji.
Było dobrze po osiemnastej, kiedy wreszcie ruszyłam w drogę do domu. Byłam zmęczona i głodna. Nie miałam jednak większego wyjścia i te kilkanaście przecznic od wynajmowanego mieszkania musiałam przebyć pieszo, nie chcąc marnować ciężko zarobionych pieniędzy. 
Niebo od rana pokrywały grube warsty szarych chmur, z których na szczeście jak dotąd - mimo ponur prognoz nadawanych w radiu - niespadła ani kropla deszczu, więc wzbijające się wzwyż wieżowce pogrążały miasto w mroku. Jedynie uliczne latarnie, o ile nie powybijane, oraz podświetlane szyldy sklepów oświetlały te nieciekawe ulice starych dzielnic w Seattle. Mimo zbliżającego się wieczoru, wypełniał je nieustanny hałas. Hałas wielkiego miasta. Męczący, przytłaczający, ale będący również niezbitym dowodem na to, że miasto mimo wszystko nadal żyje.
Od restauracji do mieszkania miałam dobre pół godziny marszu. Z reguły, o ile nie byłam zbyt zmęczona, nie narzekałam. Lubiłam przebywać na świeżym powietrzu, choć nie wiem, czy to w Seattle można tym mianem określić. Jednak bez względu na zanieczyszczenia powietrza w większości pomieszczeń po prostu nie byłam w stanie długo wytrzymać. Przepełniona sala restauracji była dla mnie istnym koszmarem – gwar, obcy ludzie, tłok. Cały ten natłok mnie peszył, sprawiał że się dusiłam. Napawał również lękiem, że pośród klientów są ludzie, którzy nie przyszli tam po to, by coś przegryźć i zaznać przyjemności bycia obsłużonych przez ludzi, ale by mnie złapać. Mnie, Schuyler Erin Force, zbiegłą i ukrywającą się osiemnastoletnią dziewczynę o niezwykłych zdolnościach.
Maga, który nie stawił się na przymusowej kontroli.
Kogoś, kto zgodnie z prawem może za to trafić za kratki.
Nic więc dziwnego, że pod fałszywym nazwiskiem staram się wieść „normalne” życie w tym pokręconym, zamieszkanym nie tylko przez ludzi świecie. 


Edytowane dnia 24.03.2014r.

sobota, 8 lutego 2014

"Plan" - Prolog

15 stycznia, rok 2018
Siedziba Tarczy, Nowy Jork
Kiedy drzwi gabinetu otworzyły się, jego właściciel, dość przystojny, krępy mężczyzna siedział za biurkiem rozpostarty w skórzanym fotelu. Rozmawiał przez telefon, zwrócony plecami do wejścia.
- Szefie, mamy problem – niepewny głos, choć zazwyczaj pełen żarliwej służalczości, w tej chwili niepewny, wdarł się w przyjemne myśli Merrick’a o dzisiejszym wieczorze, a być może nawet i całej  nocy.
Merrick westchnął z irytacją, przeczesał dłonią swoje bujne jasnobrązowe włosy, wśród których już zaczęły się pojawiać pierwsze srebrne nitki, jedyna widoczna oznaka jego czterdziestu trzech lat.
- Wybacz, skarbie – skierował swoje słowa do osoby znajdującej się po drugiej stronie połączenia. – Muszę kończyć. Mam problem. – Chwilę czekał, najpewniej słuchając odpowiedzi. – Nie, spotkanie nadal jest aktualne. Przyjadę po ciebie o ósmej, tak jak się umawialiśmy. Do zobaczenia, Jennifer.
Odwrócił się powoli i odłożył komórkę na biurko, mierząc intruza spojrzeniem, pod którym wszystkim miękły nogi. Nieproszony gość nie był wyjątkiem.
- Co się stało? – padło pytanie.
- Ona… Ona uciekła. Uciekła i zabrała ze sobą dzieciaka – wyrzucił z siebie jednym tchem nadal stojący przy drzwiach tyczkowaty mężczyzna o szczurzej twarzy. Jego grdyka poruszała się nerwowo. Jak niemal za każdym razem, gdy był w towarzystwie szefa.
Przez chwilę w gabinecie panowała cisza, ale przypominała ona pozorny spokój przed mającym rychło nadejść potężnym hukiem gromu.
- Booth, ty skończony kretynie – warknął Merrick zimnym głosem, przeszywając swojego pracownika wzrokiem ostrym jak miecz. – Jak do tego doszło?
Odpowiedziało mu milczenie. Booth bowiem wiedział, że odpowiedź „nie wiem” niezmiennie wywołuje najgorszą reakcję szefa.
- Booth – ponaglił Merrick, wystukując chudymi palcami na blacie biurka rytm swojej ulubionej piosenki, jak to miał w zwyczaju, gdy był zdenerwowany.
- Po prostu uciekła – powiedział bezradnie Booth. Jego jabłko Adama podskakiwało jeszcze gwałtowniej, w górę i w dół, za każdym razem, gdy niespokojnie przełykał ślinę. – Nikt niczego nie widział, kamery niczego nie zarejestrowały. Znikła jak…  - Nie dokończył zdania, gdyż niewidzialna siła rzuciła nim o ścianę i przyparła do niej prawie metr nad ziemią.
Booth zaczął się dusić i szarpać, gdy ta sama moc chwyciła go za gardło, odcinając od płuc dopływ powietrza.
Merrick niespiesznie wstał. Okrążył biurko, wciąż w wolnym tempie, i ustał naprzeciw miotającego się szaleńczo mężczyzny.
- Odpowiesz mi za to. Ty i wszyscy, którzy mieli jej pilnować – powiedział nieprzyjemnym głosem. – A teraz znajdź ją! Masz na to dwadzieścia cztery godziny. Inaczej gorzko tego pożałujesz – wycedził.
Z ostatnimi słowami potrząsnął swoim pracownikiem tak, że po raz kolejny grzmotnął o wyłożoną beżową boazerią ścianę i po prostu go puścił. Booth uderzył mocno w drewniana podłogę. Ciężko dysząc,  podniósł się i podpierając się o ścianę oraz meble jak najszybciej opuścił pomieszczenie.
Merrick, który ponownie został sam, jeszcze chwilę wpatrywał się w zamknięte drzwi, zanim znów zasiadł w fotelu i skierował się w stronę okna zajmującego całą ścianę.
- Jestem tak blisko, Erin – mruknął. – Nie przeszkodzisz mi. Już za późno.
Szkło zaczęło pękać. Grube rysy objęły całą szybę. Po chwili Merrick za pomocą swoich telekinetycznych zdolności, których użył zastraszając Booth’a, wypchnął spękaną szklaną taflę, która rozsypała się i w kawałkach spadło ponad sto pięter w dół na ziemię, raniąc przy tym cztery osoby, w tym jedną śmiertelnie.
Do mężczyzny wpatrzonego w panoramę miasta i zatopionego we własnych myślach, ledwo docierało wycie karetki i krzyki ludzi.
Za bardzo się bał, że jego plany się nie urzeczywistnią, że zostaną zniszczone zanim jeszcze będą miały prawdziwą szansę by się ziścić.  
18 stycznia, rok 2018
Elmhurst 
Minęły trzy dni.
Trzy dni od ucieczki. I jak dotąd nikt się nie zjawił.
Erin Brown zaczęła wierzyć, a raczej pozwoliła sobie na cień nadziei, że jej się udało. Jej i jej małej córeczce Suzan.
- Pani Erin – odezwała się Michaela Smith, która pojawiła się w drzwiach salonu. Jej twarz, podobnie jak głos, była pozbawiona wyrazu. Ten stan utrzymywał się odkąd kobieta Erin zmusiła ją, by użyczyła jej schronienia. – Może pani podejść do drzwi? Ktoś do pani przyszedł  i chce z panią porozmawiać.
Jeszcze zanim skończyła mówić frontowe drzwi wyleciały z zawiasów i z hukiem walnęły o przeciwległą ścianę. Na pulchnej kobiecie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nadal z oczekiwaniem wpatrywała się w Erin, która, choć już zdążyła zerwać się z kanapy i rzucić do biegu, z chwilą, gdy do holu wszedł mężczyzna, została uniesiona w powietrze i przyparta do ściany. W tym samym czasie Michaela Smith z ogromną siłą uderzyła o ciężki drewniany zegar, który aż zachwiał się od ciosu.
- Witaj, Erin. Dawno się nie widzieliśmy – przywitał się uprzejmie Merrick.
Erin ze wszystkich sił próbowała wpłynąć na umysł mężczyzny, jednak bezustannie odpychała ją niewidzialna zapora.
Kiedy do domu weszła kolejna osoba – wysoka i chuda jak tyczka kobieta o twarzy bez wyrazu, Erin zrozumiała przyczyny tego zjawiska – mężczyzna  znalazł kolejnego telepatę.
Merrick zbliżył się do wiszącej w powietrzu kobiety, przechodząc nad bezwładnym ciałem właścicielki domu, obok którego wciąż powiększała się kałuża czerwonego płynu.
Jego towarzyszka przystanęła w drzwiach salonu.
- Żałuję, jednak nie mogę się z tobą zgodzić – warknęła Erin w odpowiedzi na  powitanie. Nie starała się walczyć, nie fizycznie. Wiedziała, że w takiej walce nie miała by najmniejszych szans przeciwko Merrick’owi. Starała się wyczuć słabe punkty jego pomocnicy. Robiła to tak delikatnie, jak była w stanie.
 - Gdzie dziecko?
- Czyżby nagle odezwały się w tobie instynkty ojcowskie? – zakpiła.
- Nie przeginaj – powiedział Merrick zimnym głosem, w którym pobrzmiewało ostrzeżenie. – Anno? – zwrócił się do towarzyszki.
Kobieta chwilę milczała, zanim odezwała się głosem wypranym z wszelkich emocji:
- Na górze.
Merrick skinął lekko głową i znów skupił się na więzionej kobiecie.
- Jak to zrobiłaś Erin? Jak zwiałaś nie pozostawiając po sobie żadnego śladu?
Kobieta uśmiechnęła się z niepohamowaną satysfakcją.
- Jestem telepatką, John, zapomniałeś? Potrafię namieszać ludziom w głowie. To dlatego mnie wybrałeś.
Teraz i Merrick wykrzywił wargi.
 - Masz rację. Jeśli nasza córka odziedziczyła nasze zdolności i twój zadziorny charakterek, okaże się niezwykle cenną bronią.
Kobieta szarpnęła się w niewidzialnych więzach, próbując dosięgnąć mężczyznę.
- Tknij ją, a cię zabiję, słyszysz ?! – zawołała z wściekłością i rozpaczą jednocześnie. – Nie masz prawa niszczyć jej życia! To przecież również twoja córka, John.
- Nie, Erin. Ona ma jedynie moje geny. To nic nie znaczy.
- Dałeś jej życie, a teraz chcesz je jej odebrać? – spytała z niedowierzaniem.
- Mam do tego prawo. To ja ją stworzyłem.
- My razem! My razem ją stworzyliśmy! – krzyknęła Erin. – Dlatego ja też mogę decydować o jej życiu!
- Nie. Ty byłaś jedynie komorą, w której mogła się rozwijać i dawcą komórki jajowej. To ja jestem jej prawdziwym twórcą. Ja dałem pomysł i to moi ludzie go wykonali.
-John, proszę – kobieta spróbowała raz jeszcze. – Ona jest żywym dowodem tego co nas łączyło. Miłości i…
Merrick niecierpliwie jej przerwał nie pozwalając dokończyć.
- Żadna miłość nigdy nie istniała. Jedyne co nas kiedykolwiek łączyło to pożądanie i wspólna chęć osiągnięcia tego, co było uznawane za niemożliwe. Tylko to było prawdziwe. Reszta to kłamstwo zbudowane na potrzeby wyższego dobra – powiedział z lekką pogardą w głosie. – Ale udało nam się. Dokonaliśmy tego. Powinnaś być dumna.
- Byłam  dumna, dopóki nie poznałam twoich pobudek. Teraz czuję wstręt do siebie, że ci pomogłam.
Merrick roześmiał się.
- Myślisz, że mnie tym zrazisz? Kobieto, ja jestem ponad to! Nie jestem uziemiony przez zbędne uczucia, tak jak ty, ale dążę do czegoś, co ma prawdziwa wartość. Do władzy – oznajmił.
- Władza kosztem życia niewinnych istot? John, ona jest człowiekiem, a nie bronią w twoich rękach.
- Ale się nią stanie – odparł Merrick, na powrót stając się poważnym, opanowanym i chłodnym mężczyzną. – Będzie początkiem czegoś nowego, niezwykłego.
Kobieta spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. Jej wzrok wyrażał prośbę.
- John, nawet nie wiemy, czy eksperyment się powiódł. Daj jej normalnie żyć, przynajmniej do czasu aż ujawnią się jej moce. Tylko o to cię proszę. Ze mną zrób co chcesz. Tylko nie niszcz jej życia. Proszę…
- Jak miło, że mi na to zezwalasz – wycedził. – Ale niech będzie - dodał po chwili. - Zrobię to. Spełnię twoje ostatnie życzenie przed śmiercią.
Eric Brown  opuściła głowę. Na podłogę spadło kilka łez. Z ust kobiety wydobyło się wypowiedziane szeptem „dziękuję”. Potem w pomieszczeniu rozległ się głuchy, mokry trzask.
Merrick powoli opuścił kobietę. Z jej roztrzaskanej głowy wypływała krew plamiąc ubranie, ścianę i ściekając na podłogę, by wsiąknąć w biały, gruby dywan, barwiąc go na czerwono.
Mężczyzna rzucił kobiecie ostatnie beznamiętne spojrzenie.
- Erin, Erin, Erin – mruknął. – Dlaczego to zrobiłaś? Tyle razem mogliśmy osiągnąć.
Westchnął i odwrócił się. Anna, o której przez chwilę niemal zapomniał, nadal stała w progu, nieczuła na to, czego była światkiem. Wyminął ją i ruszył do wyjścia. Na zewnątrz zastał Booth’a i kilku ludzi ze swojej zaufanej straży.
- Booth – zwrócił się do swojego młodego zastępcy, który bezmyślnie gładził prawy policzek, na którym od niedawna widniała blada, nieco poszarpana na brzegach blizna, efekt ostatniego wybuchu złości szefa. -  Zajmij się dowodami. Ale najpierw zabierz dziecko. Umieść je w jakiejś rodzinie, która odpowiednio je wychowa i poinformuje mnie o mocach, kiedy się pojawią.
- Tak jest, szefie - odparł służalczo Booth. – Nie zawiodę cię.
Merrick roześmiał się kpiąco.
- To oczywiste. Pamiętasz przecież co się stało, gdy to zrobiłeś, prawda? – Nadal się uśmiechał i mówił tonem luźnej pogawędki, ale w jego oczach czaiła się niewypowiedziana groźba.
Booth już się odwracał, kiedy zatrzymał go głos szefa.
- Trzeba zmusić władze, by zezwoliły, aby każdy paranormalny do nas dołączył – oznajmił Merrick.
-To nie będzie możliwe – odparł Booth. – Można jednak zarządzić, by wszyscy stawili się do kontroli, a sami wybierzemy najlepszych – dodał po namyśle.
Merrick uśmiechnął się.
- Często zapominam, dlaczego wciąż cię trzymam, ale takie chwile jak ta przypominają mi o tym.  Zabieraj się do roboty.
Gdy Booth, dumny jak nigdy, zaczął wydawać ludziom polecenia, Merrick wsiadł do stojącej w pobliżu limuzyny. Przez interkom przekazał szoferowi, by ten jak najszybciej zawiózł go z powrotem do nowego Jorku. O ósmej miał umówione spotkanie z powabną Jennifer, którego, tym razem nie miał zamiaru odwoływać z powodu tak błahego jak Erin Brown.


Edytowane dnia 02.03.2014r.