poniedziałek, 31 marca 2014

Polowanie

To opowiadanie narodziło się w mojej głowie w ostatni piątek, podczas niewiarygodnie długiej i męczącej jazdy samochodem. Siedząc na tylnym siedzeniu, zamyślona patrzyłam przez okno. Było po dziewiątej, przed dziesiątą. Znudzona dostrzegłam zataczającego kręgi ptaka - jastrzębia, sokoła... Nie jestem pewna. W każdym razie, zaczęłam mu się przyglądać. I w tedy  właśnie narodził się pomysł. Przez te kilka następnych dni dojrzewał w mojej głowie. a oto efekt mojej pracy. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.


Siedząc w ukryciu na skraju lasu przyglądałem się puszczykowi. Ptak zataczał kręgi nisko nad ziemią, systematycznie przeszukując łąkę. Nawet z moim czułym słuchem nie docierały do mnie żadne dźwięki lotu drapieżnika. 
I wreszcie, po niemal pół godzinie wyczekiwania, ptak zanurkował wyciągając przed siebie szpony. Niemal musnął ziemię i ponownie wzbił się, trzymając szamocącą się zdobycz. Sowa podfrunęła  do rozłożystego dębu i przysiadła na gałęzi. W ciemności widziałem, jak w całości połyka swoją ofiarę. 
Ptak przez kilka chwil siedział na gałęzi, obracając głową. Jego okrągłe oczy napotkały mnie. Przez sekundę, może dwie, nawiązała się miedzy nami pewna więź; więź drapieżników, które wyruszają na łowy.
Sowa zahuczała i poderwała się do lotu. Skierowała się w stronę lasu, zostawiając mnie samego. Nie na długo. Od strony obozowiska zaczęły dolatywać mnie wyraźniejsze dźwięki. Rozpoznałem głos Amy, wysokiej, rudowłosej piękności. Śmiałą się; zataczała potykając w mroku. Wyraźnie była już nieźle wstawiona. Pewnie chciała oddalić się od reszty, by się załątwić. Dobrze. Bardzo dobrze. W końcu zemszczę się za te wszystkie lata kiedy mnie ignorowała, lub co gorsza - kpiła ze mnie na oczach wszystkich.
Wstałem; mimo że siedziałem od ponad trzech godzin niemal zupełnie bez ruchu na zimnej, wilgotniej ziemi nie zdrętwiałem z chłodu, ani nie zmarzłem. Skierowałem się w prawo, tam gdzie szła Amy. Postanowiłem, że pozwolę jej oddalić się od przyjaciół tak daleko, jak zechce. Tak będzie lepiej, zwłaszcza jeśli będzie krzyczeć.
Śmiejąc się, zaczęła szamotać się z zapięciem spodni. Widocznie nie potrafiła ich rozpiąć. Gdyby teraz siebie zobaczyła... wyglądała tak żałośnie, o wiele żałosnej niż ja kiedykolwiek. A jednak to ja wciąż byłem obiektem drwin. Przypomnienie tego, roznieciło we mnie ogień, palącą żądzę zemsty.
Cicho niczym kot, lub jak polujący puszczyk, podkradłem się od tyłu do dziewczyny. Wciąż chichotała, co chwila podpierając się o drzewa, nie mogąc utrzymać się prosto.
- Amy - szepnąłem.
Dziewczyna nie zareagowała. Powtórzyłem więc nieco głośniej.
- Amy, słodka.... tu jestem....
Mój głos wreszcie przedarł się do jej otępiałego umysłu. Odwróciła się i kiedy mnie ujrzała, jej śmiech nagle się urwał. Przyjrzała mi się mrużąc oczy w kiepskim świetle. Księżyc wisiał wysoko, jednak dość gęste listowie prawie całkowicie pochłaniało światło. 
- E... Kim ty - czknęła, na chwilę przerywając. - Kim ty... e... jesteś?
- Nie poznajesz mnie, Amy? - spytałem podchodząc bliżej. Na tyle blisko, żeby była w stanie dostrzec moje rysy, moje zmienione oczy.
- Spadaj koleś – wybełkotała po chwili. Zaczęła się odwracać, nie chcąc poświecić mi więcej uwagi. Tak jak wcześniej. - Chcę się odlać.
Zacisnąłem szczękę. Wystające kły naciskały na dolną wargę. 
Nie pozwolę, by po raz kolejny mnie zignorowała, pomyślałem. Teraz to ja jestem górą.
Złapałem ją za ramie i szarpnięciem odwróciłem z powrotem twarzą do mnie.
- Ej, to boli! - zaprotestowała. Próbowała mnie odepchnąć. Żałosna, ludzka istota. 
- Spójrz na mnie - nakazałem. - Spójrz mi w oczy.
Nie reagowała, wciąż się wyrywała. Chwyciłem ją wolną ręka pod brodę i skierowałem jej twarz w moją stronę. Musiała się nieco schylić; miała prawie metr osiemdziesiąt, ja zaledwie metr siedemdziesiąt trzy. Ale już więcej nie dam patrzeć na siebie z góry.
Gdy jej zamglone spojrzenie napotkało moje lśniące karmazynowe oczy, zamrugała i znieruchomiała. Jej natychmiastowa reakcja, wywołana bez większych starań była dla mnie miłym zaskoczeniem. Sądziłem, że będę musiał bardziej się natrudzić.
Chwyciłem ją delikatnie z dwóch stron za głowę i odchyliłem ją lekko w bok. Zgarnąłem z ramion miękką falę rudych włosów, rozkoszując się ich dotykiem. Od tak dawna marzyłem, by to zrobić... 
- Usiądź - rozkazałem, zdając sobie sprawę, że różnica wzrostu będzie kłopotliwa. - Doskonale. A teraz się nie ruszaj.
Pochyliłem się nad nią. Przez chwile wciągałem jej słodki zapach, niemal stłamszony przez smród piwa i dymu. Wsłuchiwałem się również w miarowy puls. Przesunąłem dłonią po szczupłej, bladej szyi. Bez trudu mógłbym ją skręcić. Mógłbym ją zabić i nic by mnie to nie kosztowało. Wolałem jednak naznaczyć ją w inny sposób. Sprawić, że stanie się cząstką mnie.
Ostatni raz pogładziłem czubkami palców miejsce, gdzie znajdowała się pulsująca żyła. Potem nachyliłem się i przyłożyłem do tam wargi, zupełnie tak jakbym składał na jej ciele pocałunek. Wydłużone kły lekko mnie swędziały, a ból w dziąsłach, jaki czułem od kilku dni wzmógł się. Moje ciało już wiedziało co się stanie.
Szybko wbiłem zęby w gładką skórę. Amy drgnęła, cała się spięła, a z jej gardła wydobył się chrapliwy okrzyk, zbyt cichy by jej przyjaciele go usłyszeli. Dla mnie jednak był niczym dar od niebios. Tak jak i cudownie słodki, gaszący pragnienie płyn, który spływał mi do gardła. 
Przyssałem się do szyi dziewczyny, przytrzymując ją jedna ręką pod plecami, drugą trzymając głowę w dogodnej dla mnie pozycji. Zamknąłem oczy, czując niesamowitą przyjemność, niebiańska rozkosz, z jaką nic innego nie mogło się równać. Jęki, jakie wydawała Amy jedynie mnie podkręcały, sprawiały, że chciałem jeszcze więcej, jeszcze szybciej.
Zatracony w tej cudownej chwili, straciłem poczucie czasu. Nawet nie wiem, kiedy ostatnia iskra życia w dziewczynie zgasła. W końcu jednak krew przestała smakować tak jak wcześniej. Wtedy z niechęcią oderwałem się od Amy. Kiedy ją puściłem, padła bezwładnie na ziemię. Była o wiele bledsza niż zwykle. Błękitne oczy miała półprzymknięte usta lekko rozchylone. Smukłą szyję, na której widniały dwie niewielkie ranki, zdobiła stróżka krwi, niemal czarna w słabym świetle.
Wstałem. Jeszcze raz przyjrzałem się martwej postaci. Wiedziałem, że już się nie obudzi. Ani żywa, ani tak jak ja - nieumarła. Volter wyjaśnił mi wszystko, część jeszcze przed przemianą. Ofiarował mi nowe, lepsze życie u swego boku. A ja przyjąłem je bez oporu, wyrzekając się tego, co miałem.
- Nazywam się Clark - szepnąłem. - Może wreszcie zapamiętasz.
Zostawiłem jej ciało tak, jak padła. Skierowałem się w stronę ogniska, skąd wciąż dobiegały mnie śmiech, muzyka i wesołe rozmowy. Po posiłku czułem nową, niewiarygodną siłę. Byłem już gotów, by pokazać się swoim gnębicielom i zakończyć ich nędzne życie.

Minęło pół godziny. Obóz był pusty, jeśli nie liczyć po częsci zmaskarowanych ciał. Ognisko, które wcześniej raźno płonęło, zostało zgaszone. Siedziałem w ciemnościach otoczony przez martwych ludzi, z którymi wcześniej żyłem. Ich krew powoli krzepła na mojej twarzy, ubraniu. Ten zapach - wciąż kuszący, mimo, że stracił swą świeżość - sprawiał, że wciąż miałem chęć na więcej. Musiałem się jednak powstrzymać; zbyt duża ilość krwi za pierwszym razem co najwyżej może zaszkodzić. A nie chciałem już być słaby, musiałem utrzymywać siłę, jaką teraz zdobyłem. 
I czekali również inni, bym pokazał im, na co zasługują tacy płytcy, bogaci smarkacze. Wszyscy dostaną to na co zasługują. 

środa, 19 marca 2014

"Plan" - Rozdział trzeci

Podróż wanem była męcząca, jednak nie udzielono nam pozwolenia na lot. Widocznie szefostwu nie zależało tak bardzo na tempie. Lub nie chcieli zwracać uwagi na tę nietypową misję. To jedynie wzmogło moją ciekawość co do naszego celu. Kim jest i jaką rolę pełni w Tarczy? Przejrzałem wszystko, co o niej mieli. Nie znalazłem nic ciekawego... co utwierdziło mnie w chęci poznania prawdy. Jak dotąd wszelkie działania zwierzchników, by utrzymać nasze zadanie w tajemnicy i zachowanie wszelkich informacji dla siebie, nie przynosiły najlepszych rezultatów, jeśli idzie o moją osobę. Tak jak to sobie obiecałem, dowiem się, co jest grane.
- Tyrone, hej!- Ktoś trącił mnie w ramię. Niechętnie odsłoniłem twarz i podniosłem powieki, lecz zaraz je opuściłem, oślepiony przez jasne światło. W ułamku sekundy mój wzrok przyzwyczaił się do oświetlenia; napotkałem piwne oczy Max.- Pobudka. Wysiadamy.
Przeciągnąłem się. Nawet nie zauważyłem, kiedy przysnąłem.
- Nareszcie. Mam dosyć tej metalowej puszki.
Wygramoliłem się z auta. Po niemal pięciu godzinach bezruchu byłem cały sztywny. Nienawidziłem bezczynności - przynajmniej nie tej, która została mi narzucona.
- Hej, dzieciaki! - Dwayne nie marnował czasu. - Każdy zna plan. A jeśli nie to radzę się z nim zapoznać. Wszystko ma grać jak w zegarku, jasne? I nie ma żadnych samodzielnych ruchów. Robimy to co nam zlecili i tak jak nam zlecili. Rozumiemy się? - Spojrzał po naszej grupce. Naprawdę nie wiem czemu, ale swoje spojrzenie najdłużej zatrzymał na mnie. Przecież działam zgodnie z planem... no, zazwyczaj. To nie była moja wina, że niektóre ich strategii były do kitu. Wprowadzałem jedynie pewne praktyczne ulepszenia. - Jakieś pytania?
- Realizacja zadania ma rozpocząć się wieczorem - zauważył Alex- więc mamy jeszcze z dziesięć godzin. Co będziemy robić przez ten czas?
- Jechaliśmy cały dzień. Teraz wynajmiemy pokoje w tym motelu - Dwayne wskazał za siebie ruchem głowy - a kiedy nadejdzie czas, ruszymy do akcji. Dobra, koniec gadania. Weźcie co tam macie i idziemy.
Piętnaście minut później stałem pod prysznicem w strumieniu gorącej wody. Pozwoliłem zdrętwiałym po jeździe mięśniom na rozluźnienie, przygotowując się jednocześnie do wieczornej akcji. Dziewczyna, która mamy ściągnąć ma zdolności telekinetyczne. Tacy należą do jednych z najniebezpieczniejszych; nawet słabi magowie o tych zdolnościach mogą nieźle uprzykrzyć życie, a jeśli moje podejrzenia się sprawdzą, nasz cel należy do tych silnych. Zapowiadało się na wieczór pełen akcji.
Z jednej strony ta perspektywa mnie cieszyła - zbyt długo siedziałem w ośrodku szkoleniowym i zdążyłem zatęsknić do działania - a jednocześnie niepokoiła. Jeśli się powiedzie, to co to będzie oznaczać dla dalszych planów Nemezis? Czy wpłynie to w jakikolwiek sposób na ich działanie? Czy utrudni realizację naszych zamierzeń?
Potrząsnąłem głową otrząsając się z rozmyślań. Owszem, przewidywanie tego, co się zdarzy jest przydatne, ale zbytnie zamartwianie się nikomu nie wpływa na dobre.
Wyszedłem spod prysznica, ubrałem się i ogoliłem. Stojąc przed zaparowanym lustrem, którego część wytarłem, przyjrzałem się krytycznie zamazanemu obrazowi i swoim już przydługim włosom. Aż błagały o ścięcie. Jednak teraz nie było to moim największym zmartwieniem i ich przycięcie mogło poczekać.
Opuściłem łazienkę i zaraz potem już leżałem na łóżku. Czekało mnie dziesięć długich godzin czekania, niepewności i nękającej ciekawości. Zapowiadały się niezwykle interesująco...


- Dobra, koniec. - Dwayne kiedyś z mojego powodu dostanie załamania nerwowego. Jestem tego pewien, choć z premedytacją się do tego nie przyczynię. Po prostu mój sposób bycia mu nie pasuje. Czy to moja wina, że lubię działać po swojemu? - Mam dosyć. Wsiadać. Już, inaczej nam ucieknie. A nie mam ochoty ganiać za nią po mieście. Ale ostrzegam, Stone - skierował na mnie ostre spojrzenie - pożałujesz tego.
- Jasne, szefie - odparłem z uśmiechem wsiadając do auta. Ubrany byłem w przeciwieństwie do reszty w cywilne ciuchy - to właśnie nie spodobało się Dwayne'owi.
Mężczyzna z irytacją wsiadł na miejsce kierowcy. Spojrzał na mnie we wstecznym lusterku, jednak nic nie powiedział. Reszcie również mój mały wyskok nie przypadł do gustu, jednak tylko Alex się na ten temat wypowiedział. Czasem się zastanawiam... Wygląda na dosyć inteligentnego gościa, więc czemu jeszcze nie załapał, że jego gadanie mnie nie rusza? Można mieć jedynie nadzieję, że zmądrzeje...
Ruszyliśmy. Było już wpół do. Okey, może odrobinę przesadziłem... Jeśli złapią nas korki, za nic nie zdążymy na czas. Jeśli tak się stanie, reszta nie da mi żyć. Jeśli w dodatku będzie to w raporcie - a z Dwayne'em tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo - szefostwo może mnie usadzić na kilka tygodni, lub nawet miesięcy, co nie będzie korzystne dla misji...

Dotarliśmy na czas... by złapać właściciela knajpy. Akurat wychodził głównym wejściem i zaciągał kratę. Widząc nas zaczął się śpieszyć.
- Pan Marvin Benson? - spytał Dwayne. - Szukamy Samanthy Mongomery. Według doniesień jest zatrudniona u pana.
- Ja... - mężczyzna nerwowo przełkną ślinę. Był wysoki, przeraźliwie chudy i blady. Jego ciemne przetłuszczone włosy zwisały w strąkach.
- Tak, czy nie?
- Wybaczcie, śpieszę się. - Chciał nas wyminąć i odejść, jednak Alex zagrodził mu drogę. Po chwili mężczyzna drgnął i padł na kolana z przeraźliwym jękiem.
- Do cholery, Black! - odepchnąłem go; poleciał na ścianę.
Benson przez chwilę klęczał na ziemi ciężko dysząc, potem spojrzał w górę; oczy niemal wychodziły mu z orbit, a źrenice zakrywały niemal całe tęczówki. Black przegiął, potraktował go solidną dawką.
Dwayne złapał mężczyznę za ramię i podciągnął do góry.
- Pytam po raz ostatni - wycedził. Uprzejmy jak zawsze.- Pracuje u ciebie?
- Tak - wyszeptał drżącym głosem. -  Ale... Już jej nie ma. Ona skończyła pracę.
- Jasny gwint - mruknął Dwayne, zaciskając dłonie w pieść. Przez ramię posłał mi wściekle spojrzenie. - Kiedy?
- Pięć minut temu - wyjąkał Benson.
Dwayne puścił go i odwrócił się.
- Ruszamy. A z wami, chłopcy, policzę się później.

_-_-_-_-_

Zimno. Jest dopiero wrzesień i tak dokuczliwie zimno. A ponoć klimat znacznie się ocieplił. Ciekawe, jakoś wcale tego nie czuję. Włożyłam dłonie w kieszenie i pochyliłam głowę. Jak ja nienawidzę jesieni... i zimy. Przez większość czasu plucha, mróz, deszcz, śnieg i jeszcze raz mróz. Na samą myśl aż dreszcze przeszły mi po plecach.
Jakby tego było mało, niedługo po moim wyjściu z restauracji, z nieba wreszcie lunęło. Zimne strugi deszczu nie pozostawiły na mnie nietkniętego skrawka, a moje stare tenisówki szybko napełniły się wodą. Z charakterystycznym dla mnie optymizmem, zastanawiałam się, czy Benson da mi chorobowe. 
Wpatrując się w swoje zdarte buty parłam do przodu, ignorując mijających mnie ludzi. Byłam zmęczona, głodna i obolała po całym dniu ciężkiej harówki. Twarz miałam zdrętwiałą od ciągłego uśmiechania się do klientów. Pracowałam już w paru miejscach, na różnych posadach. Byłam na zmywaku, sprzątałam, przez dwa tygodnie czyściłam miejskie toalety (czego nie robi się dla pieniędzy?), pracowałam jako barmanka, brałam wszystko, co pozwoliło mi się utrzymać.  Jednak dopiero bycie kelnerką uświadomiło mi, jak trudna i nieprzyjemna może być praca. Niby nic... trzeba tylko chodzić, w tą i we w tą roznosząc dania i zbierając zamówienie. Jednak wytrzymanie wśród natłoku ludzi, często skrajnie chamskich nie jest już takie proste. Zwłaszcza, gdy ma się takiego szefa jak Benson.
Koniec - pomyślałam. - Nie zadręczaj się tym. Masz już wolne.
Wolne. A jutro znowu to samo...
Dobra, przyznaję, nie powinnam narzekać. Mam pracę, mieszkanie i z czego żyć. Inni nawet tym nie mogą się poszczycić. Poszczęściło mi się, taka jest prawda. Bez względu na to jak kiepskie jest moje życie.
Ktoś potrącił mnie, wyrywając z rozmyślań. Zerknęłam do tyłu. Zobaczyłam szerokie plecy w sztruksowej kurtce i ...
O mało się nie potknęłam. Przez strugi deszczy, w rzednącym tłumie, jakieś  czterdzieści metrów za sobą zobaczyłam Guardianów. Ich służbowych strojów - kombinezonów z czarnego materiału ciasno opinającego ciało, wysokich butów i białych przepasek na ramieniu z logo Tarczy - nie da się pomylić z niczym innym.
Odwróciłam się i starałam się iść spokojnie dalej, zwalczając nieprzepartą wręcz chęć by rzucić się do biegu. Jeśli dziś miało by się stać coś, przed czym uciekałam niemal całe życie...
- Skup się - mruknęłam. Chyba nieco za głośno, jakaś kobieta w bezowym bolerku spojrzała na mnie spod uniesionych brwi. Posłałam jej nerwowy uśmiech.
Dłonie w kieszeniach miałam zaciśnięte w pieści; czułam jak paznokcie wbijają mi się we wnętrza dłoni. Ból nieco mnie otrzeźwił, pozwolił zebrać myśli. Wzięłam kilka głębokich wdechów i przeanalizowałam sytuację. Za plecami mam trójkę (co najmniej) Guardianów. Prawdopodobne jest, że są tu ze względu na mnie. Nie wyglądali na służby patrolowe – brak im było naszywki na piersi - co potwierdzało moja teorię. Wokół mnie jest  tłum, który może pomóc mi w ucieczce. Jeśli okaże się, że jestem na ich celowniku, nie mogę oczywiście wrócić do mieszkania; na szczęście wszystko, co będzie mi potrzebne mam w torbie.
Doszłam do skrzyżowania. Skręcając w prawo, nie mogłam się powstrzymać, by zerknąć na Guardianów. Wysoki blondyn, czarnowłosy mężczyzna i ruda dziewczyna. Kiedy na nią spojrzałam poczułam nagły, nieprzyjemny ucisk w głowie, tak jakby niewidzialna obręcz zaciskała się wokół mojego umysłu.
Zaklęłam i odwróciłam wzrok. Kiedy tylko zniknęłam za rogiem, rzuciłam się do biegu. Po głowie kołatała mi się jedna myśl: nie daj się złapać.


Edytowane dnia: 24.03.2014r

niedziela, 9 marca 2014

Prawdziwa historia Aloxy Steem - część czwarta "Nieznajomy"

Przez kilka dni przemierzałam samotnie las za jedyne towarzystwo mając żal i gorycz zdrady. Nawet zranione ramię nie doskwierało mi tak bardzo, jak te uczucia. Rana zadana przez to dziwne stworzenie chociaż nie była głęboka. Ta którą otrzymałam od bliskich sięgała mojego serca, mojej duszy.
Cztery, czy pięć dni, w czasie których zawzięcie oddalałam się od rodzinnej wioski były ciężkie. Ból w ramieniu, osłabienie, bagaż. To wszystko utrudniało marsz. Musiałam się często zatrzymywać, by odzyskać szybko tracone siły. Wytrwale parłam jednak do przodu.
Kiedy jedzenie zaczęło się powoli kończyć, zdecydowałam się zatrzymać na parę dni. Natrafiłam na niewielką polankę i tam rozbiłam obóz. W okolicy widziałam wiele śladów zajęcy, więc zastawiłam kilka pułapek.
Prze kolejne dni żyłam w stałym, niemrawym rytmie. Nigdzie nie było mi tak naprawdę śpieszno. Bo niby gdzie miałabym pójść? Oprócz Om nie znałam nic. Wielki świat poznawałam wyłącznie przez książki. Musiałam jednak zaryzykować, obrać konkretny kierunek i czekać, aż gdzieś dojdę.
Jakiś tydzień po tym, jak przerwałam marsz, wieczorem, gdy w niewielkim garnku sporządzałam gulasz z królika, stało się coś, co zakłóciło mój spokój. Koś natrafił na moje obozowisko.
Był to mężczyzna, wysoki, chudy, odziany w obszarpane, brudne ubrania. Podszedł do mnie tak cicho, że zamyślona nie dostrzegłam jego obecności dopóki nie wszedł w krąg światła rzucanego przez ogień. Wystraszył mnie swoim nagłym pojawieniem się, ale wcale nie był tym zmieszany, czy zmartwiony. Zachował spokój i pewność siebie.
- Witam - powiedział skłaniając głowę. Zdążyłam już zerwać się na nogi, więc staliśmy naprzeciw siebie, odgradzani wyłącznie ogniskiem.
- Kim jesteś? - spytałam wyjmując z pochwy sztylet. 
- Raczej się nie znamy. Nazywam się Berth. - Zrobił krótką pauzę, po czym uśmiechną się przebiegle i oznajmił:- A ty jesteś Aloxa, prawda? Córka Miriam i Deezena.
Zdrętwiałam. Poczułam nagłe ukłucie strachu.
- Skąd to wiesz? Mów! - zawołałam robiąc krok w jego stronę. Sztylet trzymałam w prawej dłoni wyciągnięty ostrzem w stronę mężczyzny.
- Spokojnie, moja droga. - Mężczyzna zaczął okrążać ognisko i, mimo że jeszcze przed chwilą sama zbliżyłam się do niego, teraz starłam się zachować dystans. - Nic ci nie zrobię, nie musisz się mnie bać.
- Zadałam ci pytanie. Skąd to wiesz? - powtórzyłam.
Mężczyzna nadal krążył. Mógł mieć z trzydzieści lat. Był wysoki; co najmniej o głowę wyższy ode mnie. Miał ciemne włosy sięgające mu do ramion. Jego twarz była pociągła, szczupła. Miał jasnobrązowe oczy, które nie wiem czemu, ale wydały mi się dziwnie znajome, choć wiedziałam przecież, że nigdy wcześniej go nie widziałam.
- Chcesz się tego dowiedzieć? Dobrze. Pod jednym warunkiem. Poczęstujesz mnie posiłkiem. - W końcu się zatrzymał. - Nic ci nie zrobię. To ty z naszej dwójki masz broń. Ja nie mam przy sobie nic.
Zastanawiałam się przez chwilę. Czy naprawdę warto było podejmować ryzyko? Nieznajomy wydawał się być niebezpieczny. Na tle ciemnego lasu wyglądał mrocznie. Jednak niepokój nie opuści mnie, dopóki nie poznam odpowiedzi.
- Tylko trzymaj się ode mnie z daleka. Nie zawaham się wbić ci ostrza między żebra - ostrzegłam. 
- Oczywiście.
Berth usiadł przy ogniu. Nachylił się nad garnuszkiem i pociągnął nosem. Zaczął mieszać w naczyniu bulgoczący gulasz. Nie zachwycało mnie, że to zrobił, zupełnie jakbym to ja była tu gościem, a on przyjaznym podróżnym, który udziela schronienia zbłąkanemu nieznajomemu.
Usiadłam, obracając w dłoni broń. Dotyk  drewnianej rękojeści przynosił mi ulgę i dodawał pewności siebie. Obserwowałam mężczyznę, który całą swoja uwagę zdawał się poświęcać potrawie.
Przez kilka kolejnych minut oboje siedzieliśmy w milczeniu. Na usta cisnęły mi się liczne pytania, jednak postanowiłam zaczekać. Podejrzewałam, że i tak Berth nie odpowiedziałby na żadne z nich, dopóki nie zechce. A mimo sztyletu czułam się niepewnie w jego obecności. Nie chcąc jednak by się tego domyślił, trzymałam się prosto i wyzywająco patrzyłam mu w oczy.
- Gotowe - oznajmił. - Masz dodatkowy talerz?
- Nie oczekiwałam, że będę kogoś gościć - burknęłam, ale wstałam i wyjęłam z torby rondelek. Niechętnie zbliżając się do mężczyzny podałam mu go. On nałożył do niego połowę zawartości garnuszka i oddał mi z powrotem.
- A więc... Skąd dowiedziałeś się, kim jestem?
- Zaczekaj, aż zjemy - odparł, biorąc do ust pierwszą łyżkę potrawy.
Chwilę przyglądałam mu się; irytacja mieszała się ze złością i niepokojem. W końcu i ja zaczęłam jeść, nie zważając na smak posiłku. Chciałam jak najszybciej poznać odpowiedzi.
Kolacja ciągnęła się. Kiedy ja uporałam się ze swój porcją, mój towarzysz nie zjadł jeszcze połowy. Delektował się każdym kęsem, jakby spożywał wyśmienite danie, a nie coś ugotowanego naprędce, z ograniczoną ilością przupraw, by starczyły na jak najdłuższy czas. Mogłabym przypuszczać, że od dawna nie miał nic w ustach, ale w takim przypadku raczej rzuciłby się na jedzenie jak wygłodniały pies.
Gdy skończył wyskrobywać resztki potrawy i odłożył garnuszek na ziemię, ponowiłam swoje pytanie. Bałam się, że teraz również nie zechce odpowiedzieć.
Mężczyzna położył się, podkładając zgiętą w łokciu rękę pod głowę. Widziałam go poprzez smużkę dymu, która powoli wznosiła się w górę, targana lekkimi podmuchami wiatru. Przemknęło mi przez myśl, że mamy wiele wspólnego - ja i ten dym. Musimy poddawać się często niesprzyjającemu losowi, nie mając większego wpływu na swój los i zmagać się z przeciwieństwami.
- Jesteśmy dalekimi kuzynami - powiedział cicho; dopóki ponownie się nie odezwał nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam. - Nasza rodzina wiele lat temu przeżyła rozłam. Twoi pradziadkowie osiedlili się w Ombre, moi zostali w swojej siedzibie.
Byłam tak oszołomiona tym co powiedział, że nie wiedziałam jak zareagować. Przez kilka sekund wpatrywałam się w niego zanim udało mi się wydusić z siebie głos.
- Jesteśmy krewnymi?
- Dalekimi - odparł. 
- Kim jest nasza rodzina?
Berth otworzył oczy i podparł się na łokciu. Na jego twarzy wymalował się zagadkowy uśmiech.
- Właśnie miałem poruszyć ten temat. Jesteśmy kimś wyjątkowym. Nie chodzi o szlachecki tytuł - powiedział uprzedzając moje pytanie. - Ale go posiadamy. To jednak nieważne. Jesteśmy inni niż reszta ludzi. - Zawiesił na chwilę głos. Patrzył mi prosto w oczy, jego głos przeszedł w konspiracyjny szept; miałam wrażenie, że jestem dopuszczana do niezwykłej tajemnicy. - Tak naprawdę, to nasza rodzina wcale nie jest ludźmi... Jesteśmy wilkołakami - oznajmił z dumą.
Przez chwilę milczałam, po raz kolejny oniemiała z zaskoczenia. Kiedy otrząsnęłam się z szoku, zerwałam się na nogi i zaczęłam się cofać.
Nie wierzyłam w przypadki, ani w zrządzenia losu. Jakiś czas temu zostałam zaatakowana przez niezwykłą istotę, a teraz mężczyzna, którego zobaczyłam pierwszy raz w życiu, mówi, że moja rodzina należy do tych bestii. Nie rozumiałam sytuacji, wiedziałam jedynie, że bardzo jest niebezpiecznie.
- Kimkolwiek jesteś, masz się stąd wynieść - zarządzałam. - Nie chcę już więcej słyszeć o żadnych nienaturalnych bestiach, zwłaszcza o wilkołakach.
- Ależ moja droga - powiedział Berth wstając. - To nie cała historia.
- Nie chcę wiedzieć nic więcej - warknęłam. - Odejdź stąd!
- Nie zwykłem nie wywiązywać się ze swej części umowy.
- Odejdź stąd!- wrzasnęłam.
Mężczyzna poruszając się szybciej niż kiedykolwiek wcześniej widziałam, znalazł się przy mnie, wyrwał mi broń z dłoni i odrzucił w bok. Potem złapał mnie za ramiona i popchnął w kierunku najbliższych drzew. Przygwoździł mnie do pnia i choć próbowałam z całych sił wyswobodzić się z jego uścisku, nie zwolnił chwytu.
- Uwierzyłaś w to kim jestem. Wspaniale. Czas na drugą część historii. To ja jestem wilkołakiem, który ciebie zaatakował. I to ja doniosłem ciebie do wioski. Zemdlałaś w pół drogi, co nie było korzystne dla moich zamiarów - powiedział wykrzywiając usta. 
- Dlaczego? - sapnęłam. Prawe ramię zaczynało powoli drętwieć.
- A żeby jeszcze poprawić ci humor - ciągnął, ignorując moje wtrącenie - to powiem ci, że twoi kochani rodzice i część mieszkańców waszej marnej wioski również  wilkołakami, o czym wiedzą. I wiedzą również, że wilkołakiem można stać się wyłącznie poprzez urodzenie. - Puścił lewą rękę i chwycił mnie za brodę, zmuszając, abym spojrzała mu prosto w oczy i zmierzyła się z ponurą prawdą.-  Wygnali ciebie tylko dlatego, by chronić siebie. Ponieważ jakiś "przyjazny" nieznajomy, który akurat tamtędy przechodził, zobaczył cię i powiedział, że widział już podobne rany na ciele człowieka, który następnej pełni zmienił się w bestię i wymordował pół miasta. Oczywiście te półgłówki od razu uwierzyły i podchwyciły temat.
- Nie wierzę ci! Puszczaj mnie, do diabła! - krzyczałam, próbując wyswobodzić się z uścisku. Równie dobrze mogłabym próbować przesunąć głaz. - Czego ty ode mnie chcesz?! Dlaczego to zrobiłeś?
Berth roześmiał się. Teraz dopiero zrozumiałam, jak bardzo jest niebezpieczny.
- Doszliśmy do sedna sprawy. Chciałem, abyś zmuszona była odejść z Om. Przyznaję, że nie byłem pewny, czy Deezen się na to zdobędzie, ale wystarczyło odrobinę pogrozić, że zajmę się Katią... Tak naprawdę nie starał się mi sprzeciwiać. Widzisz jak twój ojczulek cię kocha? - Znów roześmiał się kpiąco. - Ale ja będę o ciebie dbał. To ci mogę obiecać. Nigdy nie pozwolę, abyś odeszła. Niczego ci nie zabraknie.
- O czym ty mówisz? - spytałam przerażona, domyślając się do czego zmierza.
- O tym, że zostaniesz moją żoną - oznajmił. - Długo szukałem odpowiedniej kandydatki. A kiedy zobaczyłem ciebie, niecałe dwa lata temu, wiedziałem, że już ją znalazłem.
- Nigdy! Mogłam zostać wygnana, wzgardzona przez bliskich, ale za żadne skarby nie zostanę twoją żoną!- wrzasnęłam kopiąc go przy tym z całej siły w krocze. Mógł być wilkołakiem, ale taki cios powaliłby każdego mężczyznę.
Berth jęknął i pochylił się do przodu. Znów uniosłam kolano, ale tym razem trafiłam w nos. Usłyszałam trzask pękające kości i zobaczyłam jak na moje spodnie tryska krew. Odepchnęłam mężczyznę, co teraz nie stanowiło większego kłopotu. 
- Ty podstępna dziwko!- krzyknął zbierając się z ziemi. - Zapłacisz mi za to!
Stał kilka kroków przede mną, ciężko dysząc. Po chwili zaczął się trząść. Z początku myślałam, że to przez wściekłość, ale gdy dostrzegłam jak jego ciało pokrywa się ciemnym futrem, a twarz się wydłuża, zrozumiałam, że zaczął przemieniać się w wilka. 
Nie wiedziałam co robić. Strzały nie wyrządzały mu żadnej krzywdy, o czym zdążyłam przekonać się już wcześniej. Sztylet, jak podejrzewałam, również nie byłby skuteczną bronią w walce z tą rozjuszoną bestią. Byłam bezbronna. Od samego początku byłam bezbronna.
Zaczęłam się powoli cofać w stronę lasu; strach sprawił, że z trudem zmuszałam mięśnie do pracy. Powietrze stawiało niezwykły opór. Zahaczyłam o wystający z ziemi korzeń i runęłam do tyłu, padając na siedzenie.
Kiedy Berth był jeszcze w części człowiekiem, powiedział chrapliwym, zniekształconym głosem:
- Nie zabiję cię. Czeka na ciebie los o wiele gorszy.
Pomagając sobie zębami zdarł z siebie strzępy ubrań, wyszczerzył kły w moją stronę, a następnie odwrócił się i zniknął wśród cieni lasu. 
Położyłam się na plecach. Wypuściłam z płuc powietrze, zdając sobie sprawę, że przez pewien czas wstrzymywałam oddech. Cała drżałam, choć strach powoli ustępował. Berth uciekł. Nie, nie uciekł. Zostawił mnie tutaj. Dlaczego? Ach, mówił coś o gorszym końcu niż śmierć... Przez ten chrapliwy głos trudno było go zrozumieć. Jaki los miał na myśli? Czy wiedział coś, o czym i ja powinnam wiedzieć? 
Myśli plątały mi się. Nie byłam w stanie się na nich skupić, choć nękały mnie bezlitośnie. Zastanawiałam się również, czy to co mówił o moich rodzicach, o mieszkańcach wioski było prawdą.
Z nadzieją, że Berth próbował mną jedynie manipulować, zasnęłam, pozwalając, by wszelkie wątpliwości i cały nagromadzony niepokój, ustąpił miejsca błogiej nieświadomości.

Edytowany dnia 07.04.2014 roku