To opowiadanie narodziło się w mojej głowie w ostatni piątek, podczas niewiarygodnie długiej i męczącej jazdy samochodem. Siedząc na tylnym siedzeniu, zamyślona patrzyłam przez okno. Było po dziewiątej, przed dziesiątą. Znudzona dostrzegłam zataczającego kręgi ptaka - jastrzębia, sokoła... Nie jestem pewna. W każdym razie, zaczęłam mu się przyglądać. I w tedy właśnie narodził się pomysł. Przez te kilka następnych dni dojrzewał w mojej głowie. a oto efekt mojej pracy. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.
Siedząc w ukryciu na skraju lasu przyglądałem się puszczykowi. Ptak zataczał kręgi nisko nad ziemią, systematycznie przeszukując łąkę. Nawet z moim czułym słuchem nie docierały do mnie żadne dźwięki lotu drapieżnika.
Siedząc w ukryciu na skraju lasu przyglądałem się puszczykowi. Ptak zataczał kręgi nisko nad ziemią, systematycznie przeszukując łąkę. Nawet z moim czułym słuchem nie docierały do mnie żadne dźwięki lotu drapieżnika.
I wreszcie, po niemal pół godzinie wyczekiwania, ptak
zanurkował wyciągając przed siebie szpony. Niemal musnął ziemię i ponownie
wzbił się, trzymając szamocącą się zdobycz. Sowa podfrunęła do
rozłożystego dębu i przysiadła na gałęzi. W ciemności widziałem, jak w całości
połyka swoją ofiarę.
Ptak przez kilka chwil siedział na gałęzi, obracając głową.
Jego okrągłe oczy napotkały mnie. Przez sekundę, może dwie, nawiązała się
miedzy nami pewna więź; więź drapieżników, które wyruszają na łowy.
Sowa zahuczała i poderwała się do lotu. Skierowała się w
stronę lasu, zostawiając mnie samego. Nie na długo. Od strony obozowiska
zaczęły dolatywać mnie wyraźniejsze dźwięki. Rozpoznałem głos Amy, wysokiej,
rudowłosej piękności. Śmiałą się; zataczała potykając w mroku. Wyraźnie była już nieźle wstawiona.
Pewnie chciała oddalić się od reszty, by się załątwić. Dobrze. Bardzo dobrze. W
końcu zemszczę się za te wszystkie lata kiedy mnie ignorowała, lub co gorsza -
kpiła ze mnie na oczach wszystkich.
Wstałem; mimo że siedziałem od ponad trzech godzin niemal
zupełnie bez ruchu na zimnej, wilgotniej ziemi nie zdrętwiałem z chłodu, ani
nie zmarzłem. Skierowałem się w prawo, tam gdzie szła Amy. Postanowiłem, że pozwolę
jej oddalić się od przyjaciół tak daleko, jak zechce. Tak będzie lepiej,
zwłaszcza jeśli będzie krzyczeć.
Śmiejąc się, zaczęła szamotać się z zapięciem spodni.
Widocznie nie potrafiła ich rozpiąć. Gdyby teraz siebie zobaczyła... wyglądała
tak żałośnie, o wiele żałosnej niż ja kiedykolwiek. A jednak to ja wciąż byłem
obiektem drwin. Przypomnienie tego, roznieciło we mnie ogień, palącą żądzę
zemsty.
Cicho niczym kot, lub jak polujący puszczyk, podkradłem
się od tyłu do dziewczyny. Wciąż chichotała, co chwila podpierając się o
drzewa, nie mogąc utrzymać się prosto.
- Amy - szepnąłem.
Dziewczyna nie zareagowała. Powtórzyłem więc nieco
głośniej.
- Amy, słodka.... tu jestem....
Mój głos wreszcie przedarł się do jej otępiałego umysłu.
Odwróciła się i kiedy mnie ujrzała, jej śmiech nagle się urwał. Przyjrzała mi
się mrużąc oczy w kiepskim świetle. Księżyc wisiał wysoko, jednak dość gęste
listowie prawie całkowicie pochłaniało światło.
- E... Kim ty - czknęła, na chwilę przerywając. - Kim ty...
e... jesteś?
- Nie poznajesz mnie, Amy? - spytałem podchodząc bliżej. Na
tyle blisko, żeby była w stanie dostrzec moje rysy, moje zmienione oczy.
- Spadaj koleś – wybełkotała po chwili. Zaczęła się
odwracać, nie chcąc poświecić mi więcej uwagi. Tak jak wcześniej. - Chcę się
odlać.
Zacisnąłem szczękę. Wystające kły naciskały na dolną
wargę.
Nie pozwolę, by po raz kolejny mnie zignorowała,
pomyślałem. Teraz to ja jestem górą.
Złapałem ją za ramie i szarpnięciem odwróciłem z powrotem
twarzą do mnie.
- Ej, to boli! - zaprotestowała. Próbowała mnie odepchnąć.
Żałosna, ludzka istota.
- Spójrz na mnie - nakazałem. - Spójrz mi w oczy.
Nie reagowała, wciąż się wyrywała. Chwyciłem ją wolną ręka
pod brodę i skierowałem jej twarz w moją stronę. Musiała się nieco schylić; miała
prawie metr osiemdziesiąt, ja zaledwie metr siedemdziesiąt trzy. Ale już więcej
nie dam patrzeć na siebie z góry.
Gdy jej zamglone spojrzenie napotkało moje lśniące
karmazynowe oczy, zamrugała i znieruchomiała. Jej natychmiastowa reakcja, wywołana
bez większych starań była dla mnie miłym zaskoczeniem. Sądziłem, że będę musiał
bardziej się natrudzić.
Chwyciłem ją delikatnie z dwóch stron za głowę i odchyliłem
ją lekko w bok. Zgarnąłem z ramion miękką falę rudych włosów, rozkoszując się
ich dotykiem. Od tak dawna marzyłem, by to zrobić...
- Usiądź - rozkazałem, zdając sobie sprawę, że różnica
wzrostu będzie kłopotliwa. - Doskonale. A teraz się nie ruszaj.
Pochyliłem się nad nią. Przez chwile wciągałem jej słodki
zapach, niemal stłamszony przez smród piwa i dymu. Wsłuchiwałem się również w
miarowy puls. Przesunąłem dłonią po szczupłej, bladej szyi. Bez trudu mógłbym
ją skręcić. Mógłbym ją zabić i nic by mnie to nie kosztowało. Wolałem jednak naznaczyć
ją w inny sposób. Sprawić, że stanie się cząstką mnie.
Ostatni raz pogładziłem czubkami palców miejsce, gdzie
znajdowała się pulsująca żyła. Potem nachyliłem się i przyłożyłem do tam wargi, zupełnie tak jakbym składał na jej ciele pocałunek. Wydłużone kły lekko mnie
swędziały, a ból w dziąsłach, jaki czułem od kilku dni wzmógł się. Moje ciało
już wiedziało co się stanie.
Szybko wbiłem zęby w gładką skórę. Amy drgnęła, cała się spięła, a
z jej gardła wydobył się chrapliwy okrzyk, zbyt cichy by jej przyjaciele go
usłyszeli. Dla mnie jednak był niczym dar od niebios. Tak jak i cudownie
słodki, gaszący pragnienie płyn, który spływał mi do gardła.
Przyssałem się do szyi dziewczyny, przytrzymując ją jedna
ręką pod plecami, drugą trzymając głowę w dogodnej dla mnie pozycji. Zamknąłem
oczy, czując niesamowitą przyjemność, niebiańska rozkosz, z jaką nic innego nie
mogło się równać. Jęki, jakie wydawała Amy jedynie mnie podkręcały, sprawiały,
że chciałem jeszcze więcej, jeszcze szybciej.
Zatracony w tej cudownej chwili, straciłem poczucie czasu.
Nawet nie wiem, kiedy ostatnia iskra życia w dziewczynie zgasła. W końcu jednak
krew przestała smakować tak jak wcześniej. Wtedy z niechęcią oderwałem się od
Amy. Kiedy ją puściłem, padła bezwładnie na ziemię. Była o wiele bledsza niż
zwykle. Błękitne oczy miała półprzymknięte usta lekko rozchylone. Smukłą szyję, na której widniały dwie niewielkie ranki, zdobiła stróżka krwi, niemal czarna w słabym świetle.
Wstałem. Jeszcze raz przyjrzałem się martwej postaci.
Wiedziałem, że już się nie obudzi. Ani żywa, ani tak jak ja - nieumarła. Volter
wyjaśnił mi wszystko, część jeszcze przed przemianą. Ofiarował mi nowe, lepsze
życie u swego boku. A ja przyjąłem je bez oporu, wyrzekając się tego, co miałem.
- Nazywam się Clark - szepnąłem. - Może wreszcie zapamiętasz.
Zostawiłem jej ciało tak, jak padła. Skierowałem się w stronę
ogniska, skąd wciąż dobiegały mnie śmiech, muzyka i wesołe rozmowy. Po posiłku czułem
nową, niewiarygodną siłę. Byłem już gotów, by pokazać się swoim gnębicielom i
zakończyć ich nędzne życie.
Minęło pół godziny. Obóz był pusty, jeśli nie liczyć po częsci zmaskarowanych ciał.
Ognisko, które wcześniej raźno płonęło, zostało zgaszone. Siedziałem w
ciemnościach otoczony przez martwych ludzi, z którymi wcześniej żyłem. Ich krew
powoli krzepła na mojej twarzy, ubraniu. Ten zapach - wciąż kuszący, mimo, że
stracił swą świeżość - sprawiał, że wciąż miałem chęć na więcej. Musiałem się
jednak powstrzymać; zbyt duża ilość krwi za pierwszym razem co najwyżej może
zaszkodzić. A nie chciałem już być słaby, musiałem utrzymywać siłę, jaką teraz
zdobyłem.
I czekali również inni, bym pokazał im, na co zasługują
tacy płytcy, bogaci smarkacze. Wszyscy dostaną to na co zasługują.