piątek, 30 maja 2014

Słodki smak rewanżu, część I

Było wpół do jedenastej w nocy, kiedy Meredith Jones zgasiła światła i zamknęła drzwi kancelarii. Choć pracę skończyła dobre pięć godzin temu, musiała zostać w biurze i zrobić porządek z dokumentami. Przeglądając papiery znalazła błędy w rachunkach. Nie chcąc odkładać zadania na później, musiała sama się z nimi uporać. Jako, że ostatnio marnie sypiała, była już tak zmęczona, że z trudem skupiała się na zadaniu.
Ulice o tak później porze były opustoszałe i niesamowicie ciche. Stukot jej wysokich obcasów roznosił się wokół głuchym echem, harmonizując z odległym warkotem silników. Krok kobiety był miarowy i pewny, niewzruszony panującą wokół ciszą.
Meredith mijała oświetlone witryny sklepów nie poświęcając im uwagi. Była zmęczona, głodna i marzyła tylko o jednym: o długiej, gorącej kąpieli i lampce wina.
Jej samochód był jedynym pojazdem zaparkowanym na niewielkim parkingu za blokami. Oświetlały go dwie latarnie, z których jedna gasła co jakiś czas, by ponownie rozbłysnąć z cichym buczeniem. Jej auto, stare czerwone volvo, które już od dwóch lat zamierzała wymienić na lepszy model, stało pogrążone w cieniu rzucanym przez gęste listowie rozłożystego dębu. Parkując tam rano chciała oszczędzić sobie powrotu do domu w dusznym, nagrzanym wnętrzu, czego, jak się przekonała, nie musiała się dziś obawiać.
Wsiadła do samochodu i przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik ożył, ale auto nie ruszyło. Ponowiła próbę kilkakrotnie, zanim w końcu przyjęła do wiadomości fakt, że jej staruszek wystawił ją do wiatru.
- Pięknie, wprost wspaniale – mruknęła zmęczonym głosem, zatrzaskując drzwi. – I co jeszcze?
Dwie przecznice dalej był postój taksówek. Zrezygnowana ruszyła w tamtą stronę, upewniając się uprzednio, że będzie w stanie spłacić należność. Ostatnio krucho było u niej z kasą. Miała zaciągniętych parę kredytów i kilka większych wydatków, więc z niezbyt pokaźnej pensji zostawało jej z grubsza na tyle, by starczyło na najważniejsze potrzeby. W dodatku ta cała sprawa z matką…Gdyby nie miała do pokonania pięciu kilometrów pewnie poszłaby pieszo, oszczędzając. Nie miała jednak na to siły.
W połowie drogi do stukotu jej butów dołączyły cięższe, szybsze kroki. Z początku Meredith nie zwróciła na nie uwagi, jednak w pewnym momencie poczuła zaniepokojenie. Rzadko zawierzała intuicji, choć zarówno ojciec jak i brat twierdzili, że to dobra rzecz, która nie raz ustrzegła ich przed niebezpieczeństwem. Tym razem, nieco wbrew sobie, wiedziona instynktem, postanowiła jej posłuchać.
Oprócz podążającej za nią osoby, wokół nie było nikogo innego. Na postoju taksówek ktoś powinien być, najpewniej taksówkarz czekający na klienta. Dla Meredith oznaczało to bezpieczeństwo.
Przyśpieszyła, choć nie odważyła się odwrócić. Po prostu szła najszybciej jak mogła, biorąc pod uwagę prawie dziesięciocentymetrowe obcasy i bolesne obtarcia na piętach.
Do pokonania miała już tylko jeden zakręt i niecałe pięćdziesiąt metrów w prawo. Jednak zanim zdołała pokonać tę odległość, ciemnozielony van bez rejestracji z piskiem opon zaparkował prawie na chodniku obok niej, a z jego wnętrza wypadło dwóch mężczyzn w kominiarkach. Dla Meredith był to sygnał do ucieczki.
Kobieta, która ustała na chwilę zaskoczona, ruszyła biegiem w stronę skrzyżowania. Przeklinała zawadzające szpilki i wąską, elegancką  spódnicę, mającą ponoć idealnie podkreślać jej zgrabne cztery litery i długie nogi. To z ich powodu w raptem kilka sekund została powstrzymana, złapana przez wysokiego mężczyznę, który przyłożył jej dłoń do ust, powstrzymując od spóźnionego krzyku. Drugą złapał ręce i przycisnął do piersi. Meredith zaczęła się szarpać, próbując wyrwać z uścisku. Z trudem oddychała; napastnik miał wielką, silną dłoń, którą  zakrywał nie tylko jej usta, ale również nos.
- Cicho, maleńka – szepnął mężczyzna. Jego gorący oddech nawet mimo skrywającego twarz materiału muskał jej policzek. – Spokojnie, nie chcę ci zrobić krzywdy… Na razie.
Zaczął ją ciągnąć do tyłu. Z pomiędzy jego palców wydobył się stłumiony jęk. Meredith starała się opierać, jednak jedyne, na co było ją stać, to przerzucenie całego swojego ciężaru na mężczyznę. Ten nawet nie zwrócił na to uwagi.
Kobieta wylądowała w aucie, z którego usunięto tylnie siedzenia. Została brutalnie rzucona na metalową podłogę. Nim zdołała się pozbierać, drzwi się zatrzasnęły, a obuta w wojskowe buty noga wylądowała na jej plechach, przyciskając do ziemi.
Samochód ruszył z miejsca.
- Zwiąż ją – rozkazał mężczyzna stojący nad nią, opierający się o ścianę, by utrzymać równowagę w pędzącym pojeździe.
Do wykonania polecenia ruszyła się smukła, wysoka postać. Również niewątpliwie mężczyzna, którego szczupła twarz pozostawała ukryta. Wyjął zza paska spodni plastikowe kajdanki, które skuł na jej dłoniach od tyłu, nie zważając na protesty wciąż przygwożdżonej kobiety. Kiedy właściciel nogi usunął ją z pleców Meredith, mężczyzna posadził ją brutalnie, oparł o ścianę i patrząc jej prosto w oczy ogłuszył ją jednym, precyzyjnie wymierzonym ciosem.
Ten w wojskowych butach westchnął z zadowoleniem ściągając kominiarkę. Jego ciemne, gęste włosy sterczały zmierzwione. Spoglądał z satysfakcją na nieprzytomną postać, której szara spódnica podciągnęła się podczas szamotaniny odsłaniając szczupłe uda.
- Dobra robota – stwierdził. – Teraz do punktu zmiany i prosto do domu.
Telefon rozdzwonił się w torebce kobiety, odtrąconej pod fotel kierowcy, przerywając pomruk zadowolenia, który rozszedł się wśród czwórki mężczyzn.
Blondyn, który ogłuszył Meredith podniósł ją i odszukał w licznych kieszeniach. Podał ją brunetowi bez słowa. Ten spojrzał na wyświetlacz i zagwizdał przez zęby.
- No proszę, ktoś tu się śpieszy – mruknął z rozbawieniem, rozłączając się.

 _._._._

Wysoki, szczupły mężczyzna stał przed drzwiami piętrowego domu, uparcie wciskając przycisk dzwonka. Regularne dzwonienie dobiegające ze środka świadczyło, że mechanizm się nie zepsuł, jednak usilne próby nie sprawiły, że właścicielka domu otworzyła drzwi. W końcu mężczyzna się poddał, zszedł ze schodków i zaczął okrążać dom. Jednak zarówno drzwi kuchenne jak i tarasowe były zamknięte, a dodatkowego klucza do frontowych nie mógł znaleźć. Zrezygnowany wyciągnął komórkę i wybrał numer.
Stał na chodniku oświetlony mdłym światłem latarni, słuchając sygnałów. Był wysoki, szczupły, niemal chudy, jednak zawsze miał problem z przybraniem na wadze. Gdyby nie siła i sprawność fizyczna, pewnie nie dostałby się do policji.
W pewnym momencie sygnał się urwał. Mężczyzna był zaskoczony. Przez chwilę przyglądał się telefonowi w wyciągniętej ręce, zastanawiając się, co takiego sprawiło, że jego siostra tak go potraktowała. Spróbował sobie przypomnieć, czy niczym ostatnio jej nie uraził, jednak nic nie przyszło mu na myśl.
Spróbował raz jeszcze. Tym razem telefon był wyłączony i odezwała się poczta głosowa. Trochę speszony nagrał się na sekretarkę.
- To ja, Henry… Słuchaj, musimy się spotkać pogadać. Stało się coś strasznego. Mama… Nie, to nie jest rozmowa na telefon. Oddzwoń, kiedy to odsłuchasz, dobrze? I możesz mi powiedzieć, co takiego zrobiłem, że się rozłączasz? No w każdym razie… cześć. Zadzwoń do mnie.
Wyszło to nieco kulawo, jak zwykle gdy nagrywał się na pocztę. Czuł się przy tym nieswojo, tak jakby gadał do siebie, co oczywiście w pewnym sensie było prawdą.
Mężczyzna przez chwilę patrzył na dom siostry, po czym odwrócił się i podszedł do auta. Gdy już odjeżdżał, jego telefon zadzwonił.
- Henry Jones, słucham?
- Henry, tu Patrick – rozległo się w słuchawce. - Przyjedź jak najszybciej na Perth St..
- Co się stało?
- Pewna kobieta zgłosiła, że widziała porwanie. – Po chwili ciszy dodał: - Z tego co udało nam się ustalić, to była twoja siostra.
Oszołomiony mężczyzna w ostatniej chwili wcisnął hamulec, o włos unikając zderzenia z błękitną hondą. Plastikowy kubek z resztkami kawy przewrócił się i ochlapał tapicerkę fotela.
- Cholera, co mówiłeś? Powiedz, że się przesłyszałem – poprosił, siląc się na spokój.
Przez chwilę Patrick milczał.
- Nie stary, przykro mi. Porwano twoją siostrę i jak na razie nie wiemy gdzie ani kto.
- Zaraz tam będę.
Henry Jones włączył kogut i wciskając pedał gazu do granic możliwości, popędził ulicami miasta.
Z zaciśniętymi ustami modlił się w duchu, aby to nie było prawdą, lecz wielką pomyłką. Niedawno dowiedział się o śmierci matki, a teraz porwano mu siostrę. Pechowy dzień.

To opowiadanie będzie dłuższe od poprzednich gdyż będzie miało więcej niż jedną część. Reszta pojawi się w nieznanym bliżej terminie, z tej prostej przyczyny, że w tej chwili mam jedynie to plus plan w głowie.
Pozdrawiam.
Ostatnio edytowane: 02.06.2014r.

poniedziałek, 19 maja 2014

Po siódme...

Na wstępie drobne wyjaśnienie: o broni wiem naprawdę niewiele. A co dopiero o jej składaniu. Dlatego zasiliłam swoje ubogie rezerwy wiedzy w tym temacie za pomocą tej oto strony. Nie wiem, czy mój opis odpowiada rzeczywistości. Nie mam nawet możliwości, by to sprawdzić. Może kiedyś. Jeśli jednak ktoś ma przydatne porady, z każdą z chęcią się zapoznam.
Miłego czytania życzę. 

Siedział sam, jeśli nie liczyć wiernego Hazera, starego mieszańca terriera i labradora, który posapywał cicho pod stołem, z łbem opartym o jego bose stopy, przyjemnie je przy tym grzejąc. Był pogrążony w ciemności. Nie całkowitej – mrok rozpraszało słabe światło latarni stojącej niedaleko. Jednak trzecie piętro było za wysoko, by docierało go tu wiele, choć jednocześnie wystarczająco dużo, by mężczyzna  widział cokolwiek; jego wzrok był przywykły do półmroku. Zza stłuczonej szyby, z której wcześniej zdjął kartonową płytę, docierały do niego cichy warkot silników i smętna piosenka, którą wysoki, chudy murzyn siedzący przy sklepie naprzeciwko puścił z przenośnego radia.
Mężczyzna siedział wpatrzony w okno, wodząc wzrokiem za przemykającymi po ulicy samochodami. Gdy przed budynkiem przejechało czerwone Camaro odwrócił z niesmakiem wzrok. Takim samym autem jeździła jego żona. Jego była żona.  Przeniósł spojrzenie na stojącą dwa metry dalej szafę. W jej oszklonych drzwiach widział własną, zmęczona twarz. Zabrudzone lustro popękało w kilku miejscach, tworzyło więc wiele niewyraźnych odbić. Był wymizerowany, wychudzony. Niemal nie spał od tygodnia, czego efekty nie tylko widział, ale i odczuwał. Czterodniowy zarost, pognieciony, wcześniej biały podkoszulek noszący stare ślady po musztardzie.
Żałosny widok.
I od niego odwrócił wzrok, nie chcąc przypomnienia, jakim wrakiem człowieka się stał.
Wstał z krzesła. Hazer podniósł łeb i sapnął, niezadowolony.
- Spokój, psie – mruknął mężczyzna. Ruszył w stronę metalowej szafki stojącej przy drzwiach. W mroku znalazł metalową kasetkę. Pogładził ją pieszczotliwie po wierzchu, po czym wziął i z powrotem usiadł przy stole. Kasetkę położył przed sobą. Chwilę pogrzebał w kieszeniach spodni, zanim znalazł to, czego szukał. Niewielkim kluczykiem otworzył skrzyneczkę. W środku, na wyścielanym podłożu, leżała broń. Pistolet P99, kaliber dziewięć na dziewiętnaście milimetrów. Używany nie więcej niż dwadzieścia kilka razy. Kupił go trzy lata temu.  Nie wiedział dlaczego, chyba z kaprysu.
Wyjął broń z kasetki i zaczął powoli, systematycznie ją rozkładać. Najpierw wyjął magazynek. Potem pociągnął obejmę zatrzasku zamka, wyjął lufę i sprężynę. Nie spieszył się, ruchy jego dłoni były precyzyjne. Nie raz dla czystej przyjemności się tym zajmował, więc nawet jeśli strzelcem był marnym, te czynności mógł wykonywać z zamkniętymi oczami.
Gdy skończył, na blacie rozchwianego stolika leżał porozkładany pistolet. Przez chwilę przyglądał się częściom, po czym sięgnął po lufę i zamek.
Po pierwsze: bo jestem cholernym alkoholikiem, pomyślał, składając je ze sobą.
Podniósł sprężynę.
Po drugie: bo wódka stała się ważniejsza od rodziny i ich wszystkich straciłem. Odsunęli się ode mnie. Hanna zaczęła wszczynać awantury, że pijany wracam w środku nocy, budzę dzieci…A one zaczęły się mnie bać. Pijany stawałem się agresywny, co dopiero teraz zaczyna do mnie docierać. Głupiec ze mnie. Był i wciąż jest.
Wprowadził ją do zamka.
Po trzecie: straciłem pracę. Philips wylał mnie na bruk, kiedy stawiłem się w biurze pijany. Boże, dlaczego ja tam poszedłem? Dlaczego nie miałem na tyle rozumu, by zostać w domu, wymówić się chorobą… Dostałbym ochrzan, ale przynajmniej zachowałbym pracę!
Czarny kołnierz żerdzi umieścił w zamku. Jego ruchy były automatyczne; nie patrzył na składaną broń, tylko przed siebie – na swój pożałowania godny wizerunek.
Hanna odeszła. Zabrała dzieci, przeprowadziła się do matki. Nie chciała się ze mną spotkać, po tym jak urządziłem jej awanturę na klatce schodowej. Niedługo później dowiedziałem się, że wniosła pozew o rozwód.
Umieścił odpowiednio niebieski kołnierz.
Po piąte: wygrała.
Wściekłym ruchem wsunął złożone elementy na szkielet broni. Gdy zatrzask „odezwał się”, jak czasem żartobliwie mawiał, nieco się uspokoił.
Po szóste: straciłem wszystko. Rodzinę, pracę. Z powodu niespłaconych kredytów, zaciągniętych bezpośrednio na mnie jeszcze za czasu gdy byliśmy razem, zabrali mi również to, co Hanna mi zostawiła. I teraz nie mam już nic. Mieszkam wraz ze szczurami, robactwem i innymi bezdomnymi w tej nędznej ruderze, utrzymując się ze zbierania śmieci.
Płynnym ruchem wsunął magazynek i zwolnił iglicę.
Przez chwilę trzymał w dłoniach złożoną broń. Potem schylił się i na ślepo wymacał na podłodze butelkę. Była niemal całkowicie pusta. Wódki starczyło jedynie na dwa pociągnięcia. Wraz ze znajomym pieczeniem w przełyku, poczuł pewną ulgę. I jednocześnie większy wstręt do siebie.
Opróżnioną butelkę rzucił na podłogę. Upadła ze stukiem i potoczyła się po drewnianej podłodze. Hazer ponownie podniósł łeb, zaciekawiony, jednak kiedy zobaczył co wyrwało go z drzemki, ponownie ułożył się na ziemi.
Mężczyzna powoli uniósł broń, aż lufa zetknęła się z jego skronią. Patrząc sobie w oczy, pomyślał jeszcze:
Po siódme: bo chcę zakończyć już to gówno…
…i pociągnął za spust.
Pies pisnął przerażony i zerwał się na nogi, odskakując do tyłu. Murzyn z ulicy podniósł nieśpiesznie wzrok, jednak do zamroczonego narkotykami umysłu niewiele docierało.
Siła odrzutu zwaliła mężczyznę na ziemię. Chwilę jeszcze drgał, zanim jego ciało już znieruchomiało. Z dziury w głowie nieustannie wypływała krew, wsiąkając w drewniane deski i przeciekając miedzy szparami. Otwarte szeroko oczy patrzyły ślepo w sufit.

Edytowany dnia: 20.05.2014r.

poniedziałek, 12 maja 2014

Odpowiedni dom

Trochę czasu minęło od ostatniego opowiadania. Dopadł mnie brak czasu i weny. Choć może niekoniecznie weny - raczej chęci do pisania. Jednak Bentley Llittle sprawił, że wróciły wraz z nowym pomysłem. Nie oznacza to, że zapożyczyłam go od niego - po prostu pojawił się podczas czytania jego książki.
Mam nadzieję, że się spodoba.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł – mruknął Jim, obserwując jak Max wytrychem grzebie w zamku. Rozejrzał się, jednak wokół była tylko pusta droga oraz kilka krzewów i drzew. Z daleka blade światła, przypominające zawisłe w powietrzu robaczki świętojańskie, wytyczały granice miasteczka.
Noc była spokojna, chłodna. Chłopcy przywykli do miejskiego hałasu czuli się nieco przytłoczeni panująca wokół ciszą, przerywaną od czasu do czasu szmerami i pohukiwaniami. Z oddali pobrzmiewało również wycie samotnego wilka. Czyste niebo usiane było tysiącami gwiazd, które w mieście niedostrzegalne były z powodu licznych latarni. Tu nawet księżyc będący już cienkim, bladym sierpem na tle ciemnego nieba, wyglądał inaczej. Stary dom był dopełnieniem tej tajemniczej, przesiąkniętej mrokiem atmosfery. Drewniany, zniszczony przez czas, samotnie stojący tu od dziewiętnastego wieku, kiedy jego pierwsi właściciele zdecydowali się go tu osadzić. Czasy swojej świetności dawno miał za sobą. Teraz jego ścian, z których płatami odpadała biała niegdyś farba, teraz o barwie szarożółtej, czepiały się dzikie rośliny. Okna tak brudne, za których dostrzegalne były jedynie zszarzałe firanki, z daleka wyglądały jak upiorne oczy. Czerwone gliniane dachówki gdzieniegdzie odpadły, pozostawiając po sobie puste miejsca. Po barierce wokół werandy, której większość szczebli była przegniła i połamana, pięły się pędy zdziczałej róży.
- Nie marudź. Nic się nie stanie. Rozejrzymy się tu trochę i sprawdzimy warunki, to wszystko – uspokajał go Carter. Stał spokojnie oparty o porośnięty bluszczem filar podtrzymujący dach nad werandą. Ze skupieniem i zazdrością obserwował Maksa gmerającego przy drzwiach, który by ułatwić sobie pracę oświetlał zamek podręczną latareczką, którą trzymał w zębach. Gdy usłyszeli ciche kliknięcie a drzwi się uchyliły, blondyn wydał okrzyk satysfakcji.
- Mówiłem, że wiem co robię – powiedział, nie bez cienia dumy.
Otworzył szerzej drzwi i omiótł latarką pomieszczenie. Obejrzał się przez ramię i z szerokim uśmiechem wszedł do środka. Za nim podążył Carter, włączając swoją dużą, ciężką latarkę. Jim stał przez chwilę niepewny, jednak gdy z pobliskiego drzewa doleciało go huczenie sowy, poszedł w ślad za przyjaciółmi.
Już od progu czuć było stęchliznę i duszność. Niewielki przedpokój był ogołocony z mebli; na drewnianej posadzce zalęgała warstewka kurzu, w której idący chłopcy zostawiali odciski swoich butów. Podłoga skrzypiała pod ich stopami.
Przeszli dalej; znaleźli się w salonie. Ostatni właściciele nie zabrali stąd całego dobytku; przed staroświeckim kominkiem stała kanapa. Na ścianach zostało kilka kiepskiej jakości kopii obrazów, chyba Rembrandta. I tu drewniany parkiet był przykryty kurzem, który wzbijał się w górę.
Jim zakaszlał, gdy wszedł w kłęby pyłu. Kiedy atak kaszlu nie mijał, wygrzebał z wewnętrznej kieszeni kurtki inhalator. Przyłożył go sobie do ust i odetchnął głęboko. Po chwili uspokoił się i znów mógł oddychać normalnie. Zaczął jednak osłaniać usta i nos rękawem. Jego kumple nie zwrócili na niego większej uwagi. Wiedzieli, że ma astmę i już się przyzwyczaili do jej konsekwencji.
- Przydało by się tu odkurzyć – zauważył Jim ostentacyjnie machając dłonią przed twarzą.
- Jasne – odparł Max z kpiącym uśmiechem odwracając się do niego. W promieniu światła latarki zawirowały drobinki pyłu. -  Bierz szczotkę i zamiataj, skoro masz ochotę.
- Możesz teraz się śmiać, ale mina ci zrzednie, gdy przyjdzie tu się bawić. Już to widzę – setka imprezowiczów w kłębach kurzu.
- Jimmi, wyluzuj. – Carter specjalnie użył tego przezwiska. Wiedział, że przyjaciel go nie znosi, a miał wzmożoną ochotę na żarty.
Jim nic nie odpowiedział, tylko zacisnął usta i poszedł dalej. Wyciągnął z kieszeni telefon i, żałując, że nie zabrał latarki, zaczął oświetlać nim drogę. W słabym świetle niewiele było widać, ale rozróżniał obrysy drzwi i nielicznych przedmiotów, których nie zabrano. Po przejściu przez korytarz trafił do kuchni. Wszystkie szafki i półki były na swoich miejscach. Zaczął metodycznie je przeszukiwać. Oprócz kurzu, mysich fekaliów i małego guzika, w jednej z szuflad znalazł zdjęcie. Prawie je przegapił, pobieżnie przeglądając jej zawartość; utkwiło w szczelinie, oparte o tylnią ściankę. Wyciągając je naderwał prawy róg.
Fotografia była stara, czarnobiała. Pozostawiona samej sobie, pożółkła. Biegło przez nią kilka zgięć. Przy słabym świetle Jim zobaczył rodzinę; rodzice i dwoje dzieci. Mężczyzna był wysoki, barczysty. Miał ciemne, równo przystrzyżone wąsy. Kobieta była pulchna, niewysoka. Miała na sobie sukienkę i kuchenny fartuszek. Na oko pięcioletnia dziewczynka stała sztywno wyprostowana przed matką, z rękami opuszczonymi na boki. W jednej ręce trzymała małą lalkę. Chłopiec, czepiający się kurczowo fałd sukni matki, nie mógł mieć więcej niż trzy lata. Był drobny, szczupły. Niemal wychudzony.
Jim czuł się dziwnie stojąc po środku ciemnej, obszernej kuchni i przyglądając się tym obcym ludziom. Domyślił się, że to oni byli ostatnimi lokatorami tego domu. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że żadna z osób uwieczniona na fotografii się nie uśmiecha – wszyscy byli poważni, smutni. A twarz chłopca wydawała się wręcz przestraszona. Kiedy to dostrzegł miał ochotę odłożyć zdjęcie tam, gdzie je znalazł.
Chłopak odwracał się, chcąc pokazać kumplom znalezisko, kiedy tuż przed nim z dzikim wrzaskiem pojawiła się trupio blada, święcąca twarz. Jim z krzykiem odskoczył do tyłu, uderzając plecami o krawędź szafki i trafiając głową w mosiężny uchwyt.
Jeszcze nie otrząsnął się z zaskoczenia i strachu, kiedy kuchnię wypełnił głośny śmiech. W drgającym snopie światła Jim zobaczył ryczącego ze śmiechu Cartera.
- Cholera, Carter – warknął, uderzając pięścią w ramię bruneta - to nie było zabawne.
- Owszem, było – wydusił. – Boże, gdybyś ty widział swoją minę. Oczy o mało nie wyszły ci z orbit.
Do kuchni wszedł Max.
- Czego się tak drzecie? Słychać was było w całym domu. – Mimo niezadowolenia w głosie, uśmiechał się szeroko.
- Nasz mały Jimmi przestraszył się ducha – oznajmił Carter  z szerokim uśmiechem.
- Wcale nie. To on się wydurnia.
Max podszedł do szafek i położył na ich blacie pudełko, które pozostali dopiero teraz zauważyli. Miało rozmiar opakowania po butach, było jednak nieco wyższe i miało okrągłą pokrywę.
- Jeśli już skończyliście się wygłupiać, proponuję byście to zobaczyli.
Obaj zbliżyli się bez słowa. Stanęli po bokach Maksa. Carter przysunął bliżej siebie skrzyneczkę i spróbował ją otworzyć. Na próżno; drewniana pokrywka ani drgnęła.
- Zaczekaj. Jeszcze nie otworzyłem.
Max wyjął swój wytrych i zaczął gmerać w otworze. Po pół minucie, usłyszeli ciche skrzypnięcie. Blondyn bez problemów podniósł wieczko.
Carter ponownie przejął pudełko. Jim westchnął z irytacją, obszedł przyjaciół i stanął przy nim, by móc zobaczyć zawartość skrzyneczki.
W pudełku było niewiele. Kilka kartek na dnie, wstążka i zabawka: mała, szmaciana laleczka. Brunet zaczął przetrząsać papiery.
- Zaczekaj – Jim położył mu dłoń na ramieniu. Sięgnął pomiędzy jego rękami i wyciągnął maskotkę.
- Chcesz się pobawić lalkami? Urocze – zakpił Carter.
Jim go zignorował. Trzymając zabawkę zaczął rozglądać się po podłodze.
- Powinno gdzieś tu być… - mruknął, kucając. – Max, pożycz latarkę.
Dał mu ją bez słowa.
- Czego szukasz? – spytał, kiedy promień światła przebiegał po brudnych kafelkach.
Zamiast odpowiedzieć, Jim sięgnął w stronę szafek i wyciągnął coś ze szczeliny pomiędzy nimi a podłogą. Podniósł się i podał znalezisko Maksowi, oddając również latareczkę.
- Znalazłem to w szufladzie. Jest na nim ta sama lalka – powiedział, wskazując palcem dziewczynkę i jednocześnie pokazując maskotkę.
- Hej… Chłopaki – mruknął Carter nie swoim głosem. – Musicie to przeczytać.
Znów powrócili do pudełka. Carter podał im kartkę. Była pognieciona, miała kilka ciemnych plam. W kilku miejscach litery się rozmyły, prawie nie dając się odczytać. Lewy róg był osmalony, jakby ktoś chciał go spalić, jednak rozmyślił się zanim papier miał szansę się zająć ogniem.
Czytali przyświecając sobie latarką.

Droga Jenny,
Wiesz, że kocham Cię całym sercem. Tak silnie, że mocniej już nie można. Kocham Ciebie, Allana i Mery. I dlatego nie mogę pozwolić na to, byście ode mnie odeszli.
Widziałem Ciebie jak się z nim całowałaś. Z tym typkiem od rzeźnika. Obściskiwaliście się w zaułku, myśląc, ze nikt was nie zauważy. Myliliście się – ja tam byłem i wszystko widziałem. Popytałem trochę dyskretnie i wiem już, odkąd to trwa. Od pół roku z nim sypiasz! Nie wiem, jak mogłem tego nie zauważyć. Nie wiem, naprawdę… Będzie mnie to nękać do końca życia.
Spotkałem się z Twoim kochasiem. Zawlekłem go do tego samego zaułka, w którym was widziałem. Zagroziłem mu nożem. Przyznał, że pieprzyliście się. I wiesz co było potem? Zarżnąłem go jak świniaka. Jednym, szybkim cięciem od ucha, do ucha. Trochę się rzucał, ale nie trwało to długo. Zginął, męcząc się.
Wiesz dlaczego to zrobiłem? Bo powiedział mi, że wolisz go i  chcesz z nim odejść. Zabrać dzieci i zniknąć z mojego życia. Ale ja na to nie pozwolę, Jenny. Moja słodka, kochana Jenny.
Na zawsze pozostaniesz ze mną, albo nie będziesz z nikim.
Twój kochający, oddany mąż,
Samson

Było jeszcze kilka listów podobnej  treści. Dwa zaadresowane do dzieci – mężczyzna wyrzucał im, że trzymają stronę matki, i go nie kochają.
- Co o tym myślicie? – spytał Jim, kiedy skończył czytać wszystkie. Nerwowo przełknął ślinę. Dłonie mu się spociły, więc odłożył lalę i wytarł je o spodnie. – Czy myślicie, że on… że on…
- Że on naprawdę zabił tego gościa? – dokończył Max. – Nie, myślę, że chciał nastraszyć żonkę – stwierdził. Jednak jego napięty głos i pobladła twarz przeczyły słowom.
- Może powinniśmy to zgłosić? – zaproponował niepewnie Jim.
- Glinom? – prychnął Carter, który czekał cierpliwie, aż przyjaciele zapoznają się z treścią dokumentów. – Wysil móżdżek, kretynie. Włamaliśmy się do tej chaty. Pomyśl o konsekwencjach.
- To co, mamy o tym zapomnieć? – nastroszył się chłopak. – Boże, ten facet był szurnięty! On groził własnej rodzinie, że ją zabije! Przyznał się, że zamordował faceta swojej żony.
- Nie wiemy czy to prawda. – Carter uparcie obstawiał na swoim. – Pewnie zmyślał, jak stwierdził Max.
- Po co miałby to robić? Ta kobieta i tak prędzej czy później dowiedziała by się o tym – zauważył Jim, krzyżując ręce na piersi.
Przez chwilę w całym domu panowała cisza, w której chłopcy kontemplowali nad tym wszystkim, czego się dowiedzieli. Po dłuższej chwili odezwał się Carter; w jego głosie pobrzmiewała utracona przez moment zwykła pewność siebie:
- Zapomnijmy o całej sprawie. Te listy to dzieło szaleńca. Jestem pewien, że pisał je sam dla siebie i nigdy nikomu ich nie pokazał. Ten gość od rzeźnika pewnie ma się dobrze, albo wcale nie istnieje. Nie ma się czym przejmować.
Max i  Jim wymienili niepewne spojrzenia. Obu takie wyjście pasowało. Czuli jednak pewien opór. Blondyn jako pierwszy się z nim uporał.
- Zgoda. Włóżmy to z powrotem do skrzynki i odłóżmy na miejsce. Potem spadamy.
- Musimy się jeszcze rozejrzeć – zaprotestował Carter. – Mieliśmy znaleźć miejsce na imprezę. Ten dom się nadje. Oprócz… - wskazał kiwnięciem głowy na listy porozkładane na szafkach – tego wszystko… jest w nim ekstra.
- Nie wiem, czy po tym czego się dowiedziałem mógłbym się tu swobodnie bawić – stwierdził z wahaniem Jim.
Carter roześmiał się z przymusem, choć starał się, by brzmiało to jak najbardziej naturalnie.
- Cała ta sprawa doda naszej zabawie smaku. Wyluzuj, stary. Będzie dobrze.
Spakowali papiery do pudełka. Na wierzch położyli zdjęcie i lalkę. Zanim Max zamknął wieczko, Jim odwrócił fotografię spodem na wierzch. Zdziwione spojrzenia przyjaciół skwitował obojętnym wzruszeniem ramion.
- Skąd to wytrzasnąłeś? –spytał Carter, gdy wieczko opadło, a Max ponownie je zamknął.
- Znalazłem je na górze, w szafie. O, zapomniałem powiedzieć – są tam piłkarzyki. Są w niezłym stanie. Przydało by się tylko nieco je przeczyścić i wykombinować piłkę.
Wyszli z kuchni i ruszyli korytarzem. W pewnym momencie Jim przystanął.
- Czujecie? – spytał.
- Co? – Max zmarszczył brwi i pociągnął nosem. – To stęchlizna. Trzeba tu trochę wywietrzyć. Zanim wyjdziemy otworzymy parę okien
Jim z irytacją pokręcił głową.
- Nie, nie chodzi o to. Coś jakby… czuć zgnilizną.
Węszył w powietrzu jak królik; jego nozdrza drgały, raz rozszerzając się, raz zwężając. Trochę pokręcił się po korytarzu. W końcu zatrzymał się przy schodach, obok drzwi.
- To stąd dochodzi –stwierdził.
Dwaj pozostali chłopcy również tam podeszli. Stojąc przy drzwiach, węszyli.
- Teraz ja też to czuję – przyznał Carter. - Sprawdzamy?
Max kiwnął głową i wyciągnął dłoń do klamki. Przekręcił ją, ale były zamknięte. Kiedy wyjmował wytrych z kieszeni, Carter wywrócił oczami. Max oddał pudełko Jimowi i zaczął majstrować przy zamku. Po chwili zatrzaski odskoczyły. Teatralnym ruchem, powoli otworzył drzwi. Kiedy to zrobił, do ich nozdrzy trafił nasilony smród.
- Nadal twierdzisz, że tu nic nie czuć? – spytał Jim zniekształconym głosem, zatykając nos.
- Ale jedzie – mruknął Carter. – Naprawdę chcecie tam wchodzić?
- Nie. Ale musimy.
- W takim razie, Jimmi, panie przodem – powiedział brunet, wyciągając dłoń w stronę drzwi.
- Kretyn – mruknął Jim, wyciągając do niego rękę. Carter posłusznie podał mu latarkę.
Chłopak odstawił pudełko na podłogę i oświetlił ciemne wejście. Strome schody prowadziły w dół, zapewne do piwnicy. Wziął głęboki oddech i zakrywając dłonią usta i nos, przekroczył drzwi.
Stopnie były wąskie, wysokie, nierówne. Stąpał ostrożnie, kierując promień światła pod nogi. Za Jimem szedł Max. Chłopak podpierał się ściany; barierki nie było. Carter zamykał pochód.
Schody miały dwadzieścia stopni. Kiedy je pokonali, stanęli w piwnicy. Tu odór był wręcz nie do wytrzymania.
 - Matka mnie zabije, że zasmrodziłem ciuchy – mruknął Jim, wchodząc głębiej do pomieszczenia. Przesuwał promień światła systematycznie. Wokół było sporo szpargałów, kilka mebli, w tym bujany fotel. Pomiędzy nim, a starą szafką z wyłamanymi drzwiczkami stał drewniany konik na biegunach. W rogu pokoju o ścianę oparty był zakurzony rowerek dziecięcy. Z rączek kierownicy zwisały kolorowe wstążeczki.
Nie znajdując tu nic ciekawego, ani źródła smrodu, przeszli do kolejnego pomieszczenia. Była to kotłownia, z dużym, żelaznym piecem, w którym palono drewnem.
- To pewnie zdechły zwierzak. Został tu zamknięty i zdechł. A my pchamy się tu na darmo – narzekał Carter.
- Przymknij się i rozejrzyj – rozkazał Max. -  To musi być gdzieś tutaj. – Po chwili dodał. – Słyszycie to brzęczenie?
- Eee… Spójrzcie na to – drżącym głosem wypowiedział Jim. Promień trzymanej przez niego latarki oświetlał kłębowisko szmat, nad którymi latała chmara much. Po bliższym przyjrzeniu się kupie, Max i Carter dostrzegli wystającą rękę i głowę. Obie części ciała były zsiniałe, opuchnięte. Otwarte oczy były wyblakłe i skierowane wprost na nich.
Po chwili w pomieszczeniu słychać było przerażony wrzask, kiedy do Cartera dotarło co widzi. Zaraz potem dołączył do niego krzyk Maksa i wysoki pisk Jima. Wszyscy na raz rzucili się do wyjścia; przepychali się po schodach. Jim potknął się na trzecim od dołu stopniu i ześlizgnął się na dół obijając piszczel, jednak prawie nie poczuł bólu. Wciąż wrzeszcząc wybiegli z domu. Nie zawracając sobie głowy zamykaniem drzwi, pognali przez zarośniętą zielskiem żwirową alejkę w stronę żelaznej bramy. Gdy do niej dotarli, zaczęli się wspinać po śliskich prętach. Będąc na szczycie zeskoczyli na miękką ziemię. Max wylądował w krzakach, Carter potknął się o wystający konar rosnącego niedaleko dębu.
Jim, który był w o wiele gorszej kondycji, ledwo oddychał. Stał pochylony do przodu z trudem łapiąc oddech, szperając w kieszeniach. Gdy w końcu wygrzebał inhalator, z pośpiechu i nerwów wypadł mu z on rąk. W słabym świetle szukał go na klęczkach. Gdy go znalazł szybko go użył.
Maksem, który wciąż klęczał w krzakach, wstrząsały dreszcze. Z trudem utrzymywał zawartość żołądka, który zdawał się związać być ściśnięty. Carter leżał twarzą do ziemi, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w czerń.
- Teraz na pewno musimy to zgłosić – powiedział Jim matowym głosem, gdy oddech mu się uspokoił.
Odpowiedziało mu jedynie pohukiwanie sowy i przeciągłe wycie wilka.

Edytowany dnia 20.05.2014r.

sobota, 3 maja 2014

Plany wydawnicze

Witam!
Na początku chciałabym podziękować wszystkim, którzy tu zajrzeli i poświęcili czas na przeczytanie moich opowiadań. Nie wspominając już o komentowaniu - tym, którzy się na to zdobyli należą się potrójne podziękowania.
Jednak jak głosi tytuł, jest to notka poświecona moim planom. A one jak na razie są proste. Mianowicie: ostatnio powzięłam pewne postanowienie i przynajmniej przez jakiś czas mam zamiar się go trzymać. Na razie rezygnuję z pisania o fantastyce. Wiąże się to z tymczasowym zawieszeniem "Planu" i "Prawdziwej historii...". Pierwsze opowiadanie zetknęło się również w końcu z logika i rzeczywistością. To spotkanie mocno zachwiało uniwersum, które starałam się tam stworzyć. To właśnie główny powód mojej decyzji.
W zamian, mam zamiar pisać krótkie opowiadania. Chcę się podszkolić, a to najprostszy i jednocześnie przyjemny sposób. „Dwupalczasty Joe”, „I tak się to kończy” oraz „Cmentarz po zmroku” to początek. Nie sądzę, bym w najbliższym czasie chwyciła się za coś rozbudowanego. Ale kto wie? Plany lubią się zmieniać.
Pozdrawiam wszystkich,
roxette16

czwartek, 1 maja 2014

Dwupalczasty Joe

Dwaj mężczyźni siedzieli przy barze. Byli już nieco podchmieleni, choć nie bardziej niż reszta towarzystwa obecnego na sali. Ich niejednokrotnie napełniane kufle były już niemal opróżnione. Rozmowa – na temat ostatniego meczu – zaczęła powoli przygasać. W pewnym momencie jeden z nich – ten wyższy, blondyn o byczym karku – trącił swojego kompana i wskazał coś, czy też kogoś za jego plecami.
- Ben, patrz – powiedział. – Poznajesz?
Brunet odwrócił się na taborecie, niemal przewracając przy tym trzymaną w dłoni szklankę. Przez chwilę rozglądał się po pomieszczeniu, aż w końcu jego wzrok padł na zgarbioną postać w ciemnym rogu.
- Ty, to nie jest czasem Joe? Ten Joe? – spytał z mieszaniną zaskoczenia i ekscytacji. Wciąż wpatrywał się w mężczyznę ubranego mimo coraz cieplejszej pogody i zaduchu, w szary płaszcz. – Ralph, powiedz, że to on.
Blondyn pociągnął spory łyk ciemnego piwa.
- To on, stary – mruknął, ocierając usta wierzchem dłoni. - To on. Joe Donovan we własnej osobie.
Ben zaczął podnosić się ze stołka, jednak zanim zdołał wstać, Ralph złapał go za ramię i pociągnął na dół, tak, że ciężko klapnął na siedzenie. Szklanka, którą wciąż trzymał, uderzyła w blat.
- Gdzie leziesz? Do niego?
Brunet patrzył na znajomego jak na największego tumana.
- No jasne, że do niego, a do kogo innego, k****, miałbym iść? – warknął, wyszarpując ramię z uścisku. Po chwili uspokoił się nieco i dodał: – A ty nie jesteś ciekaw?
- Czego?
- Tego, jaką historyjkę dziś nam sprzeda. – Opróżnił swój kufel i przywołał barmana. Po chwili naczynie znów było pełne jasnobrązowego trunku.
Ralph roześmiał się w głos i klepnął w kolano. Kilka mężczyzn siedzących w pobliżu obrzuciło go ciekawskimi spojrzeniami, jednak widząc, że nie dzieje się nic ciekawego wrócili do własnych spraw.
- Ach, o to ci idzie. Ostatnio Dwupalczasty mówił, że jego ręka znikła w paszczy rekina, kiedy jako dzieciak wyruszył z ojcem na ryby. Tyle, że jego ojciec nie znosił łowić ryb.
Ben pokiwał głową. Jego wyszczerzone w szerokim uśmiechu zęby były pożółkłe od wieloletniego palenia i okresowego żucia tytoniu.
- Nie byłem przy tym osobiście, ale słyszałem coś podobnego. Pamiętam, jak po raz pierwszy do niego podeszłem. Podpuścili mnie, Larry i Hank… Swoją drogą, nie wiesz czasem co się z nimi dzieje?
- Co?
- Larry Goff i Hank Kinney. Kojarzysz? Zawsze trzymali się razem, odkąd pamiętam. Trzy lata starsi od nas. – Kiedy mina Ralpha nie zmieniła się ani o jotę z tępej, niczego nie jarzącej, powiedział z westchnieniem: - Dobra, mniejsza z tym.
- Chwila! Wiem. Goff wyjechał z miasta dwa miesiące temu. Podobno dla nowej babki. Ten to zawsze miał ich na pęczki. – W jego głosie wyczuwalna była nuta zazdrości. – Hank, ten skurczybyk, ukrywa się przede mną, odkąd od pół roku jest mi winny szmal. No, będę ja musiał go znaleźć i wyjaśnić parę spraw…
Ben wyraźnie żałował, że rozpoczął ten temat. I on był winny kasę dla kumpla, jednak liczył na to, że ten – jak to zwykle się działo – zapomni i o tym długu.
- Jak pierwszy raz do niego zagadałem – wrócił szybko do tematu, zanim kompan zdołał sobie przypomnieć o zobowiązaniu – jako trzynastoletni gówniarz, to niemal ze strachu posrałem się w gacie. Mówię, niby mikry gostek, taki niepozorny, ale jak spojrzy na ciebie tymi swoimi gałami, to aż ciary przechodzą. Do dziś mam nieprzyjemne odczucie zawsze kiedy się na mnie gapi.
- No, wiem o czym mówisz – przyznał Ralph patrząc nad ramieniem Bena w stronę Dwupalczastego Joego.
- Właśnie wtedy, opowiedział mi swoją bajkę o polowaniu i o wilku. Miał z szesnaście lat – opowiadał, pochylając się do przodu. Jechało od niego alkoholem i papierosami. - Chciał się popisać przed kumplami i dziewczyną, więc ruszył z innymi. W pewnym momencie psy coś zwęszyły. Ludzie ruszyli za nimi, ale Joe został z tyłu. Przewalił się czy co tam… Nie pamiętam tego. I kiedy został sam, zjawił się wilk. Wielka, czarna bestia o czerwonych oczach i kłach jak sztylety. Tak ją opisał. Ponoć rzucił mu się do gardła. Ten wilk, znaczy się. A biedny Joe osłonił się ręką. I ten mały skurczybyk złapał go za dłoń. Tak długo szarpał, zasraniec, aż oderwał. Z dłoni zostały tylko dwa palce, wskazujący i kciuk, i kikuty, z których krew tryskała jak fontanna. Wilk nie zdołał nic więcej uszczknąć z poczciwego Donovana, bo jego wrzaski zawróciły myśliwych, którzy go spłoszyli.
Ralph z zapałem kiwał głową. Słyszał już tę historię, ale tego, co nazmyślał Donovan nigdy nie miał dość. Tych wymysłów mógł wysłuchiwać godzinami, zwłaszcza, gdy miał w czym umoczyć usta. A korzystał z tego tak często i tak zachłannie jak tylko mógł, tym bardziej, że jego Betsy była przeciwna takim rozrywkom i kumplom z jakimi się im oddawał.
- Mi wcisnął gadkę o siekierce. Wiesz, tą w której niby przez przypadek – w tym momencie puścił oczko i uśmiechnął się krzywo -  jego najlepszy przyjaciel uciął mu palce. A tak na serio, miało to być przez dziewczynę, która wolała Joego.
Przypomnieli sobie jeszcze kilka innych wersji utraty palców, którą dla mieszkańców Camas serwował Joe. Wypili przy tym jeszcze po dwa piwa i mimo twardych głów, wypity alkohol zaczął dawać o sobie znać.
Właśnie mieli zbierać się do wyjścia, kiedy zza pleców doszedł ich starczy głos:
- Można się dosiąść? – pytanie było zadane chłodnym tonem. Nie czekając na odpowiedź, właściciel głosu usiadł obok Bena, na wolnym taborecie. Zamówił piwo i dopiero gdy je dostał, ponownie zwrócił się do mężczyzn. – Rozmawialiście… o mnie, tak?
Obaj nerwowo przełknęli ślinę pod spojrzeniem stalowoszarych oczu, które zachowały swą bystrość i przenikliwość mimo podeszłego wieku.
Kiedy żaden nie odpowiedział, starzec kontynuował:
- Benjamin Church i Ralph… - zawahał się. Spojrzał wyczekująco na blondyna spod swoich szarych, krzaczastych brwi. – Martone?
- Morton, proszę pana – mruknął blondyn ze wzrokiem wbitym w dłonie.
- Tak… Znałem waszych ojców – zauważył. - Uczyłem się z twoim, Benjaminie. Co u niego słychać?
Ben skrzywił się. Niewiele osób zwracało się do niego pełnym imieniem; kojarzył je z moralizatorskimi kazaniami rodzica, których w swoim młodzieńczym, szalonym życiu nasłuchał się wiele.
- W porządku. Jest już na emeryturze.
- I jak mu się wiedzie? – Joe zdawał się nie zauważać, jaki wpływ ma na swoich rozmówców.
- Dobrze.
- Pozdrów go ode mnie, kiedy następnym razem się z nim spotkasz.
- Tak, panie Donovan.
Przez kolejną minutę czy dwie ich trójka siedziała w milczeniu. Mężczyźni powoli opróżniali swoje szklanki.
- Interesuje was, jak to się stało, że straciłem palce, co? – Donovan przerwał milczenie.
Ben i Ralph spojrzeli po sobie, niepewni, co z tego wyniknie. Zwykle skorzystaliby z okazji, aby po raz kolejny wysłuchać jednej z wielu historyjek, jednak teraz, nawet mimo nietrzeźwości, czuli, że coś jest nie tak.
- No… wie pan, każdy się tym interesuje. Sporo wersji tego pan puścił o obiegu i…
- Twierdzisz, że kłamałem? – Joe przyszpilił Bena wzrokiem. Kiedy mężczyzn speszony zaczerwienił się i odwrócił wzrok, parsknął śmiechem. – Nie zawsze mówiłem prawdę – przyznał bez poczucia winy.
- Któraś z tych baje… historii była prawdziwa? -spytał Ralph wychylając się przed bruneta.
Na pomarszczonej, pokrytej starczymi plamami twarzy Donovana pojawił się uśmiech.
- Nie, nie było takiej, która mówiła by prawdę – przyznał, upijając łyk piwa.
Ralph jęknął rozczarowany. Zamilkł, kiedy dostał łokciem w żebra.
- To jak to się stało? – spytał Ben. – Jak stracił pan palce?
Joe ponownie się napił. Potem przeczesał chudą dłonią rzadkie włosy, jasnoszare, niczym jesienne niebo.
- Nie straciłem.
- Co? – burknął Ralph, który stracił wątek rozmowy na rzecz całkowitego opróżnienia i ponownego napełnienia kufla.
- Nigdy nie miałem palców – wyznał Dwupalczasty Joe. - Oto moja historia.
Młodsi mężczyźni siedzieli skołowani, nie wiedząc jak zareagować.
Gdy milczenie się przedłużało, Donovan ponownie się odezwał:
- Taki się urodziłem. Kaleki – stwierdził ze smutkiem. Wyciągnął schowaną wcześniej pod stołem prawą dłoń, wokół której krążyło wiele znanych powszechnie opowieści. Trzy wypustki, nierówne wzgórki pokryte naciągniętą, cienką skórą, były śladem nigdy nieistniejących palców. – Nie lubiłem się tym chwalić, czego już raczej się domyśliliście. Moi rodzice również nie przepadali za poruszaniem tego tematu. Myślę, że sądzili, że to ich wina. – Zamilkł na chwilę z niewidzącym spojrzeniem utkwionym w miseczkę orzeszków. Po chwili zamrugał i potrząsnął lekko głową, jakby odganiając się od nieprzyjemnych wspomnień. – Pozwalali mi więc mówić, co chciałem, kiedy już się tu przeprowadziliśmy. A mnie bawiło opowiadanie kłamstw, które po pewnym czasie zyskały mi nawet pewną popularność. A kiedy już raz zacząłem… Nie mogłem naprostować prawdy. Wymyślałem więc kolejne historie. W pewnym momencie i dzieciaki, takie jak wy, zaczęły mnie zaczepiać, prosić o jedną z wielu historii. To niby nic ważnego. Jedynie ułomna ręka. Ale to kłamstwo i ciążyło mi ono przez wszystkie lata.
Starzec znów zamilkł. Po chwili Ralph, w nagłym przebłysku intelektu, spytał:
- Czyli co? My jesteśmy jedynymi, którzy wiedzą co i jak, tak?
Mięsień na twarzy Joego drgnął, kiedy powstrzymywał uśmiech. Z wiekiem, mimo pozornego chłodu, stał się miękki, co zauważał u siebie z rezygnacją.
- Tak. I jeśli chcecie możecie przekazać to dalej. A ja – przerwał i podniósł się ze stołka; kości z cichym skrzypnięciem zaprotestowały – już idę. Do widzenia, chłopcy. I nie zapomnij pozdrowić ojca, Benjaminie.
Starzec wyszedł. Mężczyźni przez chwile siedzieli próbując prawidłowo przyswoić wszystkie informacje.
- Ben… I co robimy?
- Co: „co robimy”? – burknął. Z powodu wypitego piwa myślał ciężej niż zwykle. – Zostawiamy to dla siebie.
Blondyn był zaskoczony.
- Ale… dlaczego?
- Dlatego, mój druhu, że tak trzeba. – Poklepał go po ramieniu i westchnął. – A poza tym i tak nam nikt nie uwierzy. W końcu to Dwupalczasty Joe, nie? Jego historia nie może być tak prosta.
Podniósł kufel do ust i wypił resztkę zawartości jednym haustem.
- Choć, zbierajmy się.
- Betsy mnie zabije, jeśli znów wrócę nad ranem.
- I tak to zrobi, bo byłeś ze mną – zakpił Ben.
Ralph przetrawił to powoli.
- Racja, święta racja – przyznał w zadumie. – Ale tak to jest z kobietami: nieważne, czy przestrzegasz umówionych granic, czy nie. Ważne, że postępujesz wbrew ukrytym ich oczekiwaniom.
Ben roześmiał się z tej smutnej prawdy.
Potem oboje wyszli i pieszo udali się do siebie: Ralph do domu, gdzie czekała na niego zapewne zniecierpliwiona żona, a Ben do wynajmowanego mieszkania, gdzie mieszkał wraz z psem, jedynym stałym towarzyszem. Bo na Ralpha nie mógł liczyć – za bardzo podporządkował się Betsy i rzadko mogli się spotkać przy piwie, tak jak to zrobili w ten piątkowy wieczór.


Gwoli krótkiego wyjaśnienia: błędy językowe zawarte w niektórych wypowiedziach Bena i Ralpha są celowe. A przynjamniej ich większość. Nie sądzę, by ludzie tacy jak oni dbali o poprawność mowy czy też się nią przejmowali.

Edytowany dnia 03.05.2014 rok